Spódnice w górę!

Ten JEDYNY

Chyba za bardzo się nie pomylę, jeśli powiem, że relacja kobiety z jej fryzjerem to jedna z najbardziej szczególnych w jej życiu. Co więcej – w moim przypadku to jeden z niewielu mężczyzn, któremu pozwalam mieć jakikolwiek wpływ na moje życie. I chyba jedyny, któremu pozwalam podejmować w moim imieniu jakiekolwiek decyzje. Z tym, że znaleźć takiego, z którego decyzjami na głowie nie wstyd mi potem po ulicach paradować, jest raczej trudno.

Opcji jest kilka. Można trafić do fryzjera osiedlowego, który w rozsądnych pieniądzach zrobi ci na głowie wszystko, co tylko sobie ubzdurasz, jednak to może skończyć się dość niefortunnie – w końcu nikt nie chce wyglądać jak beznamiętna pensjonarka, której ktoś siekierą odrąbał pół charakteru (to ja, dwa lata temu, do dzisiaj żałuję). Można też trafić do takiego ąę, artysty – stylisty, spod którego rąk wyglądać powinno się niczym zmaterializowany milion dolarów. Jednak artyście – styliście nie zawsze wychodzi i to nie wychodzi za taką kwotę, że każdorazowo po użyciu karty kredytowej w jego salonie człowieka przez kwadrans trzeba cucić. I potem na widok swojego odbicia w lustrze witasz każdy nowy dzień radosnym okrzykiem „O kurwa!” i cały czas zastanawiasz się, czy twoje włosy to są jednak bardziej niebieskie, czy zielone. W efekcie za każdym razem, gdy tylko pomyślisz o swoim fryzjerze, zaczynasz wypluwać z siebie pełne jadu: „A żeby cię nożyczki we śnie pokąsały!” i starasz się dość skutecznie przekląć go do dziesiątego pokolenia włącznie. I jest jeszcze opcja trzecia – moja ulubiona. Despota. No wiecie, despoci lubią innych despotów, taki fetysz. I taki właśnie jest mój obecny fryzjer.

– Robimy tak i tak –  słyszę.

– Ale…-  próbuję w miarę delikatnie zamanifestować swoje oczekiwania wobec strzyżenia – może można by jednak zrobić inaczej?

– No można by, ale po co? – i mniej więcej na tym kończą się wszystkie dyskusje.

W międzyczasie mogę sobie co najwyżej zdecydować, jakiej herbatki się napiję, a po wszystkim do tej jakże intensywnej wymiany zdań jestem w stanie dodać tylko jedno słowo – „WOW”. Plus jakiś odgłos zachwytu, taki świst na przykład, czy coś.

Mam wrażenie, że w oczach mojego fryzjera to nie włosy są częścią mnie, a raczej ja jestem żerującym na nich pasożytem. Jestem wręcz pewna, że widząc mnie wchodzącą przez drzwi ma ochotę podbiec, ująć czule w dłonie moje włosy i z przerażeniem wyszeptać im „Co to babsko wam tym razem zrobiło?!”. Dzisiaj jednak zamiast tego ujrzałam najpierw dziki blask w oku, a za blaskiem w eter poszły słowa „Ja mam pomysł na to cięcie!”. I w tym momencie sama nie wiedziałam, co chcę bardziej – ulec tej ekscytacji, bo może faktycznie będę wyglądać tak obłędnie, jak sugeruje entuzjazm fryzjera, czy też jednak ulotnić się najbliższym wyjściem ewakuacyjnym, mamrocząc przy tym z przerażenia pod nosem, że „Ja tylko końcówki chciałam…”.

Ale OK, zgodziłam się. Biorę to na klatę – pomyślałam – doskonale pamiętam, jak takie koncepcje kończyły się w przeszłości, najwyżej kilka kolejnych miesięcy spędzę nie zdejmując z głowy czapki, trudno. Let it go. I tak czapka jest lepsza niż niebieskie włosy, prawda?

Pierwszego – póki co lekkiego – szoku doznałam, gdy usłyszałam o FUKSJOWYCH refleksach. Ja rozumiem, że odkąd skończyłam trzy lata różowy jest moim absolutnie ulubionym kolorem (bo z tego – o zgrozo – się nie wyrasta), ale że fuksjowe refleksy? Na włosach?! Choć z drugiej strony odczułam takie zachęcające podekscytowanie na myśl o tym, że choć raz będę mieć na głowie dziki kolor i to zrobiony celowo, a nie przez pomyłkę. Więc nie myśląc wiele, znowu się zgadam.

Kolejnego – już ciężkiego, bo byłam się gotowa tam rozpłakać i dostać ataku paniki – doznałam, kiedy okazało się, że te moje końcówki, czyli jakiś jeden centymetr, zamienił się w jeden centymetr fryzjerski, to jest w jakieś 10 zwykłych. Obciętych brutalnie maszynką do włosów. Katastrofa! Przecież to najgorsza rzecz, jaką można zrobić kobiecie. Nie znam takiej, która akurat nie zapuszczałaby włosów. To jedno z dwóch twierdzeń, które można powiedzieć o każdej z nas i które w 95% przypadków będzie prawdziwe: pierwsze z nich to „Zapuszczam włosy”, a drugie „Odchudzam się. Od poniedziałku.”. No mam przerąbane! Teraz to już nawet czapka nie pomoże – myślę sobie, próbując powstrzymać się od zbyt intensywnego szlochania.

I w tym momencie się poddałam. Fryzjer biega wokół mnie ze szczotką, susząc mi włosy, a mnie nie chcę się nawet śpiewać „Zombie” The Cranberries, co robię praktycznie zawsze, gdy tylko ktoś włączy przy mnie suszarkę. Zrezygnowana zastanawiam się tylko, czy uda mi się nie wychodzić z domu do momentu, aż włosy nie odrosną. I w myślach dopisuję dzisiejsze starcie na linii moje oczekiwania vs. fryzjer do już całkiem pokaźnej listy podobnych wpadek. A myślałam, że niebieski to był kijowy kolor! Pff!

Wtem fryzjer kończy, patrzę na siebie w lustrze i… Jest dobrze. Zajebiście nawet. Moje włosy nie wyglądały tak dobrze odkąd… Nie, one nigdy jeszcze tak dobrze nie wyglądały. Ta fuksja to jednak totalnie mój kolor! Zaraz… Czy to możliwe? Czyżbym znalazła swojego fryzjera? Tego JEDYNEGO?!


Do napisania!

 

  • https://wpasiastejpizamie.wordpress.com Aneta Tomaszewicz

    Bardzo cieszy mnie Twój entuzjazm, ale pozwól, że trochę go zgaszę (uwielbiam to robić) (tak, wiem, okropne) 😊 też mi się kiedyś wydawało, że znalazłam tego jedynego. Tą jedyną właściwie. Byłam zachwycona. Poszłam do niej drugi raz. A potem już nigdy więcej.

    • https://spodnicewgore.pl SpodniceWGore

      A gdzie tam okropne – ja też to lubię 😉

      Tak właśnie miałam z tym ąę. Pierwsza wizyta – cudo. Z każdą kolejną było już tylko gorzej. I bardziej niebiesko… Do obecnego chodzę już kilka miesięcy i póki co nadal do niego wracam 😉