Kojarzycie wszystkie te zabawne dykteryjki o mężczyźnie, któremu zdarzyło się przeziębić? Że generalnie tylko kicha, ale w jego mniemaniu to z pewnością już agonia i nawet biedaczyna siły nie ma trzymać w ręku pilota od telewizora? Well, ten mężczyzna to ja, toczona wirusem.
W pakiecie podstawowym od natury dostał mi się układ immunologiczny, którego byle wirusowa franca nie sforsuje. Chorować zdarza mi się rzadko – ot, raz na trzy lata mam przez kilka dni katar, tyle. Przez większość sezonów jesienno-zimowych przechodzę niepomna infekcji, które zwykle męczą resztę populacji. Możecie zatem się domyślać, jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy mój organizm zaczął nagle zdradzać objawy, o których sądziłam, że nie jest zdolny do ich wygenerowania. Że gorączka? Że niby nagle stałam się chodzącą metaforą grzewczego piecyka? To moje ciało jest w ogóle zdolne do osiągnięcia temperatury wyższej niż optymalne 36,6 stopni? Bo że jest zdolne do zamienienia się w samobieżną fabrykę flegmy to zauważyłam.
To niesamowite, jak kilka objawów chorobowych jest w stanie całkowicie zdominować człowiekowi percepcję. Oczywiście – własnych objawów. Na te cudze jesteśmy zazwyczaj obojętni i tylko prychamy na zaflegmionych, żeby już tak nie dramatyzowali, przecież to tylko katar. A potem sami mamy katar i jesteśmy w stanie myśleć tylko o tym, że mamy katar. Normalnie jak w Hamlecie, tylko zamiast „być albo nie być”, pytamy wujka Google „czy można umrzeć na katar?”. Ja w ciągu kilku ostatnich dni naprawdę zaczęłam sądzić, że tak – jak najbardziej jest to możliwe.
No nie pamiętam, kiedy ostatnio coś tak mnie upodliło. Wypluwam płuca i kicham dalej niż widzę, a jedyne czego nie widzę, to końca tej mordęgi. I naprawdę nie wiem, jaki interes ma natura w takim znęcaniu się nad rodzajem ludzkim. Bo nie dość, że wirusem znęca się nad biednym zachorzałym, to biedy zachorzały z powodu wirusa zaczyna znęcać się nad wszystkim, co dwunożne i pląta się w zasięgu paru metrów od kokonu boleści zachorzałego. I jak normalnie jestem raczej trudna w pożyciu, tak na okoliczność choroby robię się dodatkowo über złośliwa i hiper marudna. Tak jakby puszczały mi wszelkie zaprogramowane mechanizmy samokontroli, przez co wypluwam z siebie kąśliwe uwagi z prędkością karabinu maszynowego. Nawet zaczęłam się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jest po prostu nieuświadomiony mechanizm obronny – taka próba nakłonienia wrednym zachowaniem otoczenia do dobicia cierpiącego. Poza tym zachodzę w głowę, czy ta franca, która mnie toczy nie zaatakuje Futrzastych i na wszelki wypadek przy kontaktach zachowuję wszelką higieniczną ostrożność. No przecież nie mogę narażać ich na jakieś podłe wirusy. Inny ludzi – może, Futrzastych – nigdy!
I gdy już tak leżę z tą gorączką, katarem i dzikimi bronchitami, nękającymi oskrzela, to zaczynam się zastanawiać, jak by tu spożytkować ten czas przymusowego uziemienia w łóżku. Próbuję czytać, jednak szybko orientuje się, że to wysoce bezsensowne zajęcie, bo podgrzany mózg nagle nie za bardzo umie w literki. Próbuję pisać, ale znowu – literki, więc i przy tym polegam. Jedynym, co mi pozostaje, jest tępe wgapianie się w ekran. Czegokolwiek. Najpierw próbuję z Internetem, jednak dość szybko orientuje się, że dramatem dnia dzisiejszego jest fakt, że wśród swoich subskrybcji na YT nie znalazłam nic ciekawego. Próbuję z telewizją, jednak tu muszę szczególnie uważać, bo gdy tylko zdarzy mi się kimnąć, Luby zaczyna się nade mną znęcać, puszczając mi piłkę nożną i kładąc pilota poza moim zasięgiem. A ja sama nie wiem, co wykończy mnie szybciej – ta piłka, czy próba doczołgania się do pilota.
W chorowaniu jest też jakiś taki paradoks. Kiedy człowiek zaczyna chorować i czuć się źle, marzy tylko o tym, żeby jak najszybciej mu przeszło. Użala się nad sobą, szturmem zdobywa najbliższą aptekę i wykupuje połowę asortymentu, byle tylko jak najszybciej wirusa wytępić. Jednak bycie chorym ma też swoje niezaprzeczalne plusy – śpik po kolana momentalnie uruchamia w innych tryb opieki. Te wszystkie herbatki, podsuwane pod nos frykasy, troskliwe pytania o aktualny poziom flegmy w organizmie – człowiek wyjątkowo szybko zaczyna do tego przywykać. Na tyle szybko, że nie dość, że zapomina o tym, jak bardzo jest przez chorobę upodlony, to jeszcze w pewnym momencie zaczyna żałować, że w ogóle mu się polepsza. To tak jakby schemat choroby przebiegał mniej więcej tak: zaczynasz chorować – faza umierania – faza zdrowienia – przykro ci, że już nie jesteś w centrum uwagi. I choć zdążył już wyzdrowieć, to przez kolejny tydzień nadal udaje obłożnie chorego. Wszystko, byle tylko wydębić kolejne dodatkowe względy. Choćby jeszcze przez moment.
Do napisania!