Spódnice w górę!

Bo prowadzenie bloga jest takie proste

Każdy, kto pisze bloga pewnie choć raz usłyszał coś w stylu: “A czym ty się tak właściwie zajmujesz? No oprócz tego, że masz bloga?”. W naszej kulturze wręcz nie wypada mieć czasu wolnego i nie być zawalonym pracą po kokardy, a bycie blogerem sprowadza się przecież do naparzania przez kilkanaście minut w klawiaturę i klikania w “Opublikuj”. Koniec kropka, tyle – reszta to seriale i doskonalenie sztuki chilloutu.

Blogi nadal i wciąż większości populacji kojarzą się raczej z mało angażującym i przyjemnym hobby, niż z czymś, czym można by zajmować się zawodowo. No bo to jest takie proste i lekko półśmieszne – piszesz, publikujesz – i na tym kończy się twoja praca. Zanim zaczęłam pisać Spódnice też mi się wydawało, że nic w kwestii prowadzenia bloga nie może mnie zaskoczyć. W końcu wiedziałam w czym rzecz, nasza rodzima blogosfera obca mi nie była, a wypociny innych blogerów pochłaniałam pasjami. Więc bloga założyłam, a potem się mocno zdziwiłam. Bo oprócz w miarę zgrabnego pisania i ukrywania pośród tej pisaniny drobnych uszczypliwości, prowadzenie bloga okazało się być zajęciem wymagającym całkiem sporej ilości dodatkowych kompetencji, o istnieniu których nie miałam dotąd pojęcia…

Po krótkim i mało satysfakcjonującym romansie z Bloggerem zachciało mi się popchnąć Spódnice na nieco bardziej profesjonalne tory i przenieść cały blogowy dobytek na WordPressa. A że moje umiejętności informatyczne ograniczały się swego czasu wyłącznie do zaawansowanej obsługi przeglądarki internetowej, WordPress wcale nie wydawał mi się tak prosty i cacany, jak wszyscy mówili. Serwery, domeny, hostingi, szablony – no mózg puchnie na samą już myśl. Trwało to dobrych kilka miesięcy, podczas których Luby musiał się podszkolić we wszystkim tym, czym mogłoby moje nowe miejsce w sieci mnie jeszcze zaskoczyć, a i tak nie obyło się bez kilku rozpaczliwych telefonów do pomocy technicznej strony, z której wytrzasnęłam swój szablon, żeby powiedzieli co zepsułam i jak naprawić. Wtyczki, podstrony, slidery, banerki, fonty, zakładki i przyciski – tyle tego i nic nie chciało działać tak, jak powinno, a mnie z rozpaczy nad tym wszystkim zdarzało się walić łbem w klawiaturę. Nauczenie się i ogarnięcie WordPressa zajęło mi całkiem sporo czasu i choć teraz już żaden szablonowy kryzys nie robi na mnie wrażenia, to i tak jak słyszę, że “przecież ty tylko prowadzisz bloga”, to żałuję, że nie noszę przy sobie widelca, bo najchętniej dźgałabym nim takiego mądrale bez opamiętania między oczy.

Ogarnięcie bloga od technicznej strony to jedno, a praca nad każdym pojedynczym postem to drugie i wcale nie łatwiejsze. Żeby coś napisać, to najpierw trzeba mieć pomysł, a z nimi to zazwyczaj jest tak, że na te najgenialniejsze wpada się w najmniej oczekiwanym momencie i jeśli się ich nie zapisze (a zazwyczaj się o tym zapomina), to ulatują z synaps i tyle je widzieli. I trzy tygodnie blogowej posuchy. Albo masz pomysł, nawet całkiem fajny, siadasz przed tym komputerem i… gapisz się w tępo w literki na klawiaturze przez trzy godziny, bo “wena” nie dopisała. Podobno istnieją blogerzy, którym wystarcza na napisanie posta 15 minut. Podobno. Mnie z całą otoczką zajmuje to mniej więcej z trzy godziny. No chyba że wyjątkowo chcę napisać coś mądrego i w miarę poważnego (a to zdarza mi się akurat rzadko), co wymaga ode mnie przekopania się przez jakieś artykuły czy książki, to wtedy czas ten potrafi się znacząco wydłużyć. Poza wymyśleniem samego contentu, każdy post wymaga jeszcze pozycjonowania, otagowania i odpowiedniej oprawy graficznej – więc albo nauczysz się w miarę dobrze fotografować i obrabiać zdjęcia (to nie ja), albo ogarniesz program graficzny i będziesz sobie trzaskać do każdego posta wypasione grafiki (to też nie ja), albo będziesz korzystał z darmowych banków zdjęć i wkurzał się, że widzisz foty, które wykorzystałeś na piętnastu kolejnych blogach (tak, to ja). No i czym by była codzienność blogera bez Google Analytics – to zazwyczaj właśnie o te cyferki rozbija się moja blogowa pewność siebie i samozadowolenie. Jeszcze tylko wszystkie te Fejsbuki, Snapczaty i Instagramy i można powiedzieć, że w miarę się to wszystko ogarnia.

Kiedy w listopadzie byłam na konferencji dla blogerów uświadomiłam sobie, że wszystko to, co już udało mi się opanować w związku z w miarę sprawnym funkcjonowaniem Spódnic to pryszcz. Maleńki pryszcz. Bo rzeczy, o których nie mam pojęcia w związku z prowadzeniem bloga jest jeszcze całkiem sporo… No na przykład takie budowanie społeczności wokół bloga, albo zarządzanie fanpagem – no poligon doświadczalny po prostu! Albo ta cała paplanina o marce osobistej – że niby każdy z nas jest marką. No fajnie, ale co z tego? Kolejną rzeczą, o której nie mam pojęcia, jest storytelling – żeby tworzyć angażujące treści, trzeba opowiadać historie – to teoria, a kochać miłością pierwszą i jedyną będę każdego, kto mi wytłumaczy jak to powinno wyglądać w praktyce. Jest jeszcze HTML – no czarna magia po prostu. Za każdym razem, kiedy coś się na blogu zepsuje, a naprawa wymaga ingerencji właśnie w kod HTML od razu wyję “Luby ratuj!”. No i oczywiście robienie zdjęć i ich obróbka – ustalmy sobie jedno: beznadziejna w tym jestem. Ale nie mam zamiaru z tym nic robić, poszukam sobie po prostu jakiejś mniej obleganej bazy zdjęć.


Tak też uważajcie na to, co mówicie przy blogerach, bo może się okazać, że któryś z nich jednak będzie miał przy sobie ten widelec… 😉

Do napisania!

podpis

Sg

SPÓDNICOWY NEWSLETTER

Zapisz się, żeby nie przegapić niczego, co pojawia się na Spódnicach!

     
Loading...