Spódnice w górę!

Kocia matka, piwonie i BHZ dla kociąt, czyli SZORTY #8

Moi mili, czas na SZORTY!

Oto przed Wami kolejna porcja statusów, z których tak śmiejecie się na moim Facebooku, a które ja pragnę ocalić od zapomnienia i pochłonięcia przez wściekłe algorytmy, publikując je po raz kolejny na blogu.

To zaczynamy:


Drogi Pintereście – jak śmiesz wrzucać mi zdjęcia z opisami aktywności fizycznej pomiędzy puchate koty i Ryana Goslinga. No wypad mi z tymi torturami z mojego internetowego poletka hedonizmu!


Byłam ostatnio z Marlonem u weterynarza, a że w międzyczasie wyniknęło małe zamieszanie z szukaniem czipa w kocie, zgromadziło się wokół nas sporo osób. I głównym poruszanym tematem (oprócz szukania działającego czytnika i baterii do niego) były gabaryty Marlona. No bo wiecie – ma sześć miesięcy, już waży 3,5 kg, więc kawał kota z niego. Obstawiam, że docelowo zatrzymamy się w okolicach 7, 8 kiligramów.

I w pewnym momencie weterynarz, niejako chcąc podsumować te nasze wywody, rzucił: „To wszystko zależy od rodziców!”

Na co ja pomyślałam sobie: „No ba! Jasne, że od rodziców! Przecież to zależy od tego, jak dużo pozwolę mu zjeść!”

I dopiero po pewnej chwili dotarło do mnie, że on wcale nie mówił o mnie…

Tylko o jego kocich rodzicach biologicznych. I ich gabarytach.

#kociamatkauweterynarza #matkajesttylkoJEDNA


Ćwiczyłam dzisaj cardio. Na trampolinie.
Po pierwszej serii prosiłam o wodę.
Po drugiej błagałam o defibrylację.
Po trzeciej zażądałam, żeby mnie dobić.

I tak się przy tym wszystkim zasapałam, że potem jeszcze przez dwie godziny kręciło mi się w głowie od nadmiaru tlenu w krwiobiegu.

#pierdołasportowa


Rozmowa z blogerką:

– Piwonie kupić muszę.
– A po co?
– Bo focić instagramowo z nimi pragnę.


Jako kocia matka codziennie ciężko pracuję nad tym, żeby mój kot był kotem szczęśliwym. I aby ten stan mu zagwarantować, gotowa jestem nawet popełniać szereg błędów wychowawczych, byle tylko Bąbello mógł swobodnie sobie brykać i dorastać. Tak też Marlon aktualnie jest najbardziej uprzywilejowaną jednostką w naszym rodzinnym układzie, bo pozwalam mu na praktycznie wszystko.

Jeśli chce spać na stole, może. Jeśli chce używać dywanu jako drapaka, wolno mu. Jeśli chce poturlać sobie po podłodze moje pędzle, dostaje je. Nawet jeśli chce bawić się moimi włosami, pozwalam. Mam ich niewiele, w wyniku tej zabawy mogę mieć jeszcze mniej, ale trudno, niech dziecko się bawi. Pozwalam sobie nawet palce obgryzać, a co. W końcu zęby mu idą, a innych gryzaków nie lubi.

Jednak w tym całym hedonistycznym kocim żywocie Marlona zdarzają się takie sytuacje, kiedy muszę bronić go przed samym sobą. Bo jako kot tak sumiennie przez matkę rozpieszczany (albo raczej roz-PU-szczany), Marlon nie do końca kuma znaczenie słowa „nie”. I takie komunikaty, jak „Nie obgryzaj antenek od rutera”, albo „Nie baw się wtyczkami” i „Nie wolno wchodzić do zmywarki” zupełnie do chłopaka nie docierają.

Więc postanowiłam ostatnio ułożyć Marlonowi taki drobny, autorski program szkoleniowy, który nazwałam „BHZ dla kociąt” („Z” od zabawa) i w którego trakcie omawiamy czyhające na niego na domowym gruncie zagrożenia.

Uczymy się na przykład, że kategorycznie i bezapelacyjnie nie wolno zbliżać się do jedzącej Maszy, bo to grozi zakończeniem przyjaźni, zanim ta się w ogóle zacznie. Uczymy się, że nie tylko odkurzacz jest groźny. Pralka, ZMYWARKA, a szczególnie już żelazko – również. Uczymy się też, że nie obgryza się laptopa matki, bo to najszybsza droga do przekonania się, że jej cierpliwość jednak ma granice.

Mamy też cały segment poświęcony zabawie kablami. W jego skład wchodzą pogadanki zwykłe, pogadanki z drobnymi elementami terroru wychowawczego (straszę go, że jeśli nadal będzie taki niegrzeczny, to zamiast raz dziennie, będę go czesać dwa) oraz filmy instruktażowe. W tej materii stawiam oczywiście na klasykę, bo nic tak merytorycznie kwestii konsekwencji kociego pogrywania z prądem, jak „W krzywym zwierciadle: Witaj Święty Mikołaju” nie tłumaczy.

Chwilowo również ograniczyliśmy oglądanie filmów akcji – zwłaszcza tych ze Statham’em – do minimum, żeby Marlon na kanwie zapatrzenia w idola nie hodował sobie zamiłowania do zachowań ryzykownych.


Właśnie wróciłam od ortodonty i chyba muszę przestać umawiać się na wizyty tak wcześnie rano – ja tak nie lubię zaczynać nienawidzić ludzi jeszcze przed śniadaniem.


Dialogi z majówki, czyli dowód na to, że żyję z mistrzem komedii. Takie #szorty w pigułce.

– Kochanie, chciałbym zapewnić Ci pomoc psychologiczną.
– Niby po co?
– Bo prowadzisz dziennik…
– No – dziennik jak dziennik, normalna rzecz.
– … kotu.

– Kochanie, czy mógłbyś?
– Nie mógłbym.
– A dlaczego nie mógłbyś?
– Bo cierpię na leniwość męską. Postępującą.

– Maleńka, wiesz co robisz w kolejną sobotę?
– Leżę, leżę, a potem jeszcze trochę leżę?
– Nie, jedziesz do Wrocławia.
– Do Wrocławia? A po co?
– Na mecz.
– Never!
– Jedziesz.
– Nie jadę.
– A przypomnieć ci, kto pięć lat temu był z tobą na Madonnie?

*Kurtyna*


Dałam w ostatnim czasie koncertowo ciała (nawet dwukrotnie) i teraz wam o tym opowiem. A konkretnie – o moich wizytówkach wam opowiem.

Zazwyczaj człowiek drukuje je sobie po to, żeby inni ludzie mogli się z nim w miarę sprawnie skontaktować. I taki cel w głowie właśnie miałam ja, kiedy wymyślałam własne, w końcu zamieściłam na nich namiary na swojego Snapchata (którego nie używam od dwóch lat), konto na Twitterze (do którego zapomniałam hasła) i profil na Pintereście (gdzie oglądam wyłącznie puchate koty). Za dużo informacji, powiecie? Spoko, niektóre sobie odpuściłam, jak chociażby podanie ADRESU E-MAIL.

To raz.

A dwa – poza adresem e-mail wypadałoby wypisać na nich jeszcze „bloger” po nazwisku. Może wtedy ludzie nie dzwoniliby do mnie z prośbą o USZYCIE spódnicy.


Psy są tak niezwykle opiekuńcze.

No na przykład moja Masza – codziennie sprawdza, czy z moją pamięcią oby na pewno wszystko jest w porządku. I czy oby na pewno nie zapomniałam drogi do lodówki.


Z cyklu kocia matka vs rzeczywistość.

Oglądałam ostatnio z moją mamą kocięta. Nie mogłam przestać się dziwić, że te zanim skończą 8. tydzień życia, często mają zeza.

– To normalne, noworodki też tak mają – mówi moja mama i wie co mówi, w końcu jest pediatrą.

Na co ja wypaliłam: – No wiesz, ale to ludzkie dzieci w końcu, po nich można się jakby tego spodziewać, ale koty? Koty są przecież idealne!


Zastanawialiśmy się dzisiaj z Kamilem, co mogłoby być naszą związkową piosenką. On proponował “Time to say goodbye”, ja “Don’t cry for me”. Po chwili jednak doszliśmy do wniosku, że nas najlepiej – zarówno jednostkowo, jak i zbiorowo – charakteryzuje piosenka, której refren leci mniej więcej tak: “Ciało, ciało, ciało, żeby mi się chciało…”

To tak bardzo o nas.


A jeśli Wam mało, to proszę – tu macie linki do poprzednich wpisów z tej serii:

O moim ulubionym sporcie, czyli niebieganiu w poziomie, elokwencji Kamila i randce marzeń.

O tym, jak zostałam żywą sensacją sąsiedztwa, Kota sterroryzowała lokalnych weterynarzy, a Facebook zaczął wypominać mi, że jestem stara.

O tym, że jestem czternastolatkiem uwięzionym w ciele kobiety, a po haśle „spódnice w górę porno”wpadacie na bloga zatrważająco często. 

O potworach i pomidorach, o ekscytacji odkurzaczem i o tym, że moją największą aspiracją życiową jest zostanie starą panną, dziwaczką od kotów. 

O tym, że faceci wykazują zaskakująco dużo podobieństw do PC-tów, ja zamieniłam się w samobieżny baleron, a Kamilowi odbiło. Tak zupełnie. 

I o tym, że mam wytrzymałość energetyczną noworodka i planuje podbić lokalny rynek ogłoszeń matrymonialnych. 

Do napisania!

SPÓDNICOWY NEWSLETTER

Zapisz się, żeby nie przegapić niczego, co pojawia się na Spódnicach!

     
Loading...