Spódnice w górę!

BHZ dla kociąt i zwierząt domowych

Kilka miesięcy temu zostałam matką.

I to jest oczywiście chamski clickbajt, bo przecież wszyscy wiedzą, że kocią, ale co ja zrobię, że jestem spragniona internetowego poklasku, a w przypadku kobiet najlepiej klikają się potencjalne i faktyczne zamążpójścia oraz efekty prokreacji właśnie. No co ja zrobię!

Ale faktem jest – zostałam kocią matką.

Chyba jeszcze tak oficjalnie nie przedstawiłam Wam tu mojego syna, więc teraz czym prędzej to nadrobię. Mój kot, Marlon (a właściwie Geralt Marlon – “Geralt” po wiedźminie z książek Sapkowskiego, “Marlon” na cześć Brando), obecnie ma dziewięć miesięcy i jest kremowym, długowłosym kotem brytyjskim. Lubi kąsać, oglądać filmy akcji, zwłaszcza te z Jason’em Statham’em i turlać się w swoim różowym namiocie, a ostatnio wyspecjalizował się również w destrukcji tkanin wszelkich, zostawiając na firankach, pokrowcach, pościelach i prześcieradłach autorski wzór dziergany pazurem. Uwielbia Maszę, balkon i wykazuje daleko idącą niechęć w stosunku do absolutnie wszystkich zabiegów pielęgnacyjnych.

I choć boleśnie gryzie mnie co rano po kostkach, to i tak jest mężczyzną mojego życia. Mruczącym, ale jest.

Bycie kocią matką mam niejako wdrukowane jako ustawienia domyślne, bo to preferowana u mnie forma macierzyństwa i dopóki na horyzoncie nie zamajaczy mi szansa zostania matką geriatryczną (nie wiedzieć czemu jedynie ta forma konwencjonalnego macierzyństwa wydaje mi się być atrakcyjna, chyba zbyt wiele razy oglądałam ostatnią “Bridget Jones”), moje dzieci będą miałczeć, a nie płakać. Poza tym jestem dość zdeterminowana uparcie bronić swojej wieloletniej reputacji starej panny, wariatki, matki kotów.

I jako ta kocia matka właśnie codziennie ciężko pracuję nad tym, żeby mój kot był kotem szczęśliwym.

Aby ten stan mu zagwarantować, gotowa jestem nawet popełniać szereg błędów wychowawczych, byle tylko Bąbello mógł swobodnie sobie brykać i dorastać. Tak też Marlon aktualnie jest najbardziej uprzywilejowaną jednostką w naszym rodzinnym układzie, bo pozwalam mu na praktycznie wszystko.

Jeśli chce spać na stole, może. Jeśli chce używać dywanu jako drapaka, wolno mu. Jeśli chce poturlać sobie po podłodze moje pędzle, dostaje je. Nawet jeśli chce bawić się moimi włosami, pozwalam. Mam ich niewiele, w wyniku tej zabawy mogę mieć jeszcze mniej, ale trudno, niech dziecko się bawi. Pozwalam sobie nawet palce obgryzać, a co. W końcu zęby mu idą, a innych gryzaków nie lubi.

Jednak w tym całym hedonistycznym kocim żywocie Marlona zdarzają się takie sytuacje, kiedy muszę bronić go przed samym sobą. Bo jako kot tak sumiennie przez matkę rozpieszczany (albo raczej roz-PU-szczany), Marlon nie do końca kuma znaczenie słowa „nie”. I takie komunikaty, jak „Nie obgryzaj antenek od rutera”, albo „Nie baw się wtyczkami” i „Nie wolno wchodzić do zmywarki” zupełnie do chłopaka nie docierają.

Więc postanowiłam ostatnio ułożyć Marlonowi taki drobny, autorski program szkoleniowy, który nazwałam „BHZ dla kociąt” („Z” od zabawa) i w trakcie którego omawiamy czyhające na niego na domowym gruncie zagrożenia.

Uczymy się na przykład, że kategorycznie i bezapelacyjnie nie wolno zbliżać się do jedzącej Maszy, bo to grozi zakończeniem przyjaźni, zanim ta się w ogóle zacznie. Uczymy się, że nie tylko odkurzacz jest groźny. Pralka, ZMYWARKA, a szczególnie już żelazko – również. Uczymy się też, że nie obgryza się laptopa matki, bo to najszybsza droga do przekonania się, że jej cierpliwość jednak ma granice. Podobnie zresztą działa plucie kawałkami przeżutej wołowiny po klawiaturze.

W trakcie naszego szkolenia zdarza nam się również iść w teren, na balkon. Organizujemy sobie tam taki mały tor przeszkód, który ma na celu sprawdzić, jak dobrze Marlon zapoznał się już z zagrożeniami zewnętrznymi, ze szczególnym uwzględnieniem owadów latających. Jak się okazało – zapoznał się z nimi doskonale, zwłaszcza z osami zrobił to niemal organoleptycznie, co skończyło się dla niego bezterminowym szlabanem na wychodzenie z mieszkania, a z mojej strony zaniechaniem sprawdzania, co wymyśli przy pelargoniach i hortensjach.

Mamy też cały segment poświęcony zabawie kablami. W jego skład wchodzą pogadanki zwykłe, pogadanki z drobnymi elementami terroru wychowawczego (straszę go, że jeśli nadal będzie taki niegrzeczny, to zamiast raz dziennie, będę go czesać dwa) oraz filmy instruktażowe. W tej materii stawiam oczywiście na klasykę, bo nic tak merytorycznie kwestii konsekwencji kociego pogrywania z prądem, jak „W krzywym zwierciadle: Witaj Święty Mikołaju” nie tłumaczy.

Chwilowo również ograniczyliśmy oglądanie filmów akcji – zwłaszcza tych ze Statham’em – do minimum, żeby Marlon na kanwie zapatrzenia w idola nie hodował sobie zamiłowania do zachowań ryzykownych.

PS. Zaglądnijcie na Instagram Marlona: @marlon.thecat

Do napisania!

SPÓDNICOWY NEWSLETTER

Zapisz się, żeby nie przegapić niczego, co pojawia się na Spódnicach!

     
Loading...