Kobiecość w całej swojej rozciągłości jest świetna. Zawsze tak uważałam i nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby czegokolwiek facetom zazdrościć, a już na pewno nie sikania na stojąco (co większość blo- i vlogerek mówiących o zaletach bycia facetem zdaje się uważać za kluczowe ewolucyjne osiągnięcie rodzaju ludzkiego). No, może nieco nęcąca jest utopijna wizja bycia gotowym do wyjścia w 15 minut, ale szczerze mówiąc, kiedy porównuje efekt 15 minut mojego faceta z efektem moich 6×15 minut, to ja już wolę pozostać długodystansowcem, niż paradować od rana z aparycją godną wymiętego i wyplutego kloszarda.
W byciu kobietą dostrzegam tylko jedno, małe niedociągnięcie – cykl menstruacyjny. Cały ten hormonalny szajs, który robi nam z mózgu co miesiąc galaretę, a nas same zmienia w półprzezroczyste istoty, które najchętniej by się zdematerializowały, chowając uprzednio swój nieszczęsny, odziany w dres odwłok w odmętach kołdry.
Nie wiem czy wy też tak macie (mam nadzieję, że tak, bo szczerze bym nie chciała być jedyną, której tak bije co miesiąc na dekiel), ale ja przez co najmniej pół miesiąca podejrzewam się o ostre zaburzenia osobowości. Wszystko to, co o sobie zazwyczaj myślę (a myślę sobie, że generalnie jest ok, bo i studia fajne, i blog cieszy, i ogarnięta taka w ogóle jestem, i się sobie nawet podobam, i opuchliznę około dupną trzymam ostatnio w ryzach) ulega nagle zdezaktualizowaniu. Ale zanim stanę się chodzącym kłębkiem beznadziei – całkiem niegroźnym nawet, muszę przejść przez fazę Mr Hyde’a.
Faza Mr Hyde’a (zwana również pieszczotliwie PMS’em) to takie wściekłe, niekontrolowane i nieustanne wkurwienie, kiedy do szału w ekspresowym tempie jest mnie w stanie doprowadzić byle bzdura. Przez przeszło tydzień przed dniem zero chodzę ciągle wściekła! Denerwuje mnie wszystko i wszyscy. Drę koty z kim tylko mogę. Moje napady rozeźlenia intensywnością nie ustępują nawet zdetonowaniu bomby atomowej nad Hiroszimą! Zupełnie nie jestem wtedy sobą. Nie potrafię się kontrolować, nie potrafię się uspokoić. A do tego wszystkiego czego bym się tylko nie chwyciła, to i tak mi nie wychodzi! Oszaleć można.
Więc się tak wściekle motam, aż wreszcie fakt, że jestem kobietą mnie dogoni i przeskoczy, zostawiając mnie zmarnowaną i tak obolałą, że aż mam problemy z trzymaniem pionu i jedyne o czym wtedy marzę to to, żeby absolutnie nikt niczego ode mnie nie chciał i żebym w spokoju mogła dogorywać w jakimś cichym kącie z kocem. I można by wtedy pomyśleć, że nic gorszego od bycia żywą metaforą odbezpieczonego granatu już mnie nie spotka. A chała! To dopiero teraz zaczną się atrakcję. Bo to właśnie wtedy zaczynam się czuć, jakby ktoś mi siekierą wziął i odrąbał całą pewność siebie. Ja jestem do dupy, to jak wyglądam jest do dupy i nawet wszystko co robię i co już zrobiłam też jest do dupy! Nic mnie nie cieszy, nic mi nie daje satysfakcji. Zupełny marazm i anhedonia. Czuję się jak jedno wielkie NIC.
I tak, do cholery, jak w zegarku, co miesiąc. Co miesiąc zamieniam się najpierw w nieobliczalnego potwora, a potem zwijając się z bólu, żyję w przekonaniu, że zero ze mnie. I jak na to reagują faceci? „Ale ty jesteś nieznośna! Co ci jest, okres masz dostać?”. Słysząc to mam ochotę ogłosić dżihad i od teraz dążyć do niezwłocznej dekapitacji każdego barana, który wykaże się takim galopującym seksizmem, głupotą i zerowym poziomem empatii. Naprawdę dziwię się, że instynkt samozachowawczy facetów ich w tej sytuacji zawodzi, zamiast podpowiadać im, że za tak głupie odzywki mogą zostać niezwłocznie rozszarpani przez dzikie, wściekłe i zupełnie nie panujące nad sobą stworzenie, zwane potocznie kobietą. Bo facetom niby hormony na dekiel nie biją, tak? Biją, oczywiście, że biją. Z tą różnicą, że nieustannie, a nam na szczęście tylko okresowo. Stąd ta bezsensowna, ciągła rywalizacja („Kto pierwszy ruszy na światłach?!”), buńczuczność i nieustanna popędliwość. Ot, co!
Ale i tak uważam, że to jest po prostu nie fair. Kobiety cierpią i zmieniają się okresowo (nomen omen) w potwory, tylko po to, żeby kiedyś móc dostąpić wątpliwej przyjemności wypchnięcia na świat potomka, podczas kiedy mężczyźni idą przez życie podobnymi dolegliwościami bólowymi nieskalani! Matka natura błysnęła, nie ma co. Kiedyś może jeszcze uchodziło im to na sucho, w końcu to na ich karkach spoczywał obowiązek dbania o wikt i opierunek wybranki i potomstwa, ale teraz, kiedy ich pozycja głównego protektora rodziny wraz z emancypacją odeszła do lamusa śmiem twierdzić, że jak co jak co, ale znoszenie wszystkich naszych okresowych kaprysów, fanaberii, dąsów i ataków wściekłej furii po prostu im się należy! Chociaż tyle, żeby tej cholernej fizjologicznej sprawiedliwości stało się za dość!
Do napisania!
Jeśli lubicie czytać Spódnice, to możecie dać temu wyraz klikając „Lubię to!” na Spódnicowej twarzoksiążce ;)
Ach, nie zapomnijcie jeszcze zaglądać do Spódnicowego Insta Raju