Spódnice w górę!

Bear Grylls w spódnicy

Jeżeli w pewnym momencie naszej ziemskiej populacji zabrakłoby prądu, to zgodnie z tym, co wyliczyli jakiś czas temu jajogłowi, zostałoby nam raptem kilka miesięcy życia. Dokładnie trzy. Niezbyt optymistyczna perspektywa.

I ta paskudna perspektywa stała mi się dziś cholernie bliska. Otóż gdy tylko starłam rankiem resztki snu z twarzy i wyściubiłam nos spod kołdry, coś w panującej wokół mnie aurze mi nie grało. Było cholernie zimno. A to mogło oznaczać tylko jedno… Dręczona najgorszymi przypuszczeniami w te pędy zaczęłam namierzać pingle, które w przypadku braku na gałkach ocznych szkieł kontaktowych pozwalają mi w miarę orientować się w otaczającej mnie rzeczywistości (bez nich bowiem mam nawet problem z rozpoznaniem własnej facjaty w lustrze). Uzbrojona w sumie w jakieś minus cztery dioptrie z groszami rozejrzałam się dookoła… I w tym momencie zalała mnie fala szaleńczej paniki: „Nie ma prądu!”.

Sytuacja może i nie była by aż tak tragiczna gdyby nie fakt, że w moim przypadku brak prądu równoznaczny jest z brakiem ogrzewania, ciepłej wody, światła, uniemożliwionym dostępem do lodówki i brakiem Internetu!… stacjonarnego oczywiście. Szarpana konwulsjami rozpaczy w te pędy pobiegłam do telefonu, ażeby niezwłocznie w przypływie histerii wyżalić się Lubemu i Facebook’owi, gdy wtem jaśniejący przed mym obliczem ekran postanowił zadać mi cios ostateczny: 16% baterii… Starając się zachować resztki zdrowego rozsądku i godności postanowiłam sprawdzić stan baterii w iPadzie, bo istniała spora szansa, że po raz pierwszy fakt, iż są z telefonem w chmurze – przez co ilekroć ktoś zakłóca mi spokojną egzystencję dzwonieniem do mnie, to ze strony moich elektronicznych pieszczochów rozbrzmiewa cholernie irytująca kakofonia dźwięków – stanie się przydatny… 6% baterii… No cóż mogę powiedzieć, swój stan po przyswojeniu sobie tej nowiny mogłabym określić tylko w jeden sposób: dzika panika.

Jak się okazało, a o czym pojęcia bladego nie miałam, bowiem jakoś nie mam w zwyczaju zbyt wnikliwie (czytaj: wcale! Bo i po co, do cholery!) przyglądać się wszelkim słupom postawionym wzdłuż ulicy, na której mieszkam – bo to właśnie tam jakaś uroczo nieinteligentna istota powiesiła ogłoszenie – za brak prądu odpowiedzialna była eskadra uroczych Tauron – ludków, co rusz paradujących mi przed oknami, a energii elektrycznej miałam być pozbawiona jeszcze przez przynajmniej sześć godzin.

Pozbawiona możliwości zaspokojenia swoich podstawowych potrzeb (zrobienia sobie herbaty, swobodnego dostępu do Neta i wzięcia prysznica) popadłam w stan permanentnej deprywacji, który niechybnie rzucił mnie z powrotem w objęcia kołdry, którą z resztą musiałam dzielić z Futrzastymi, które zdawały się być brakiem Internetu przygnębione w jeszcze większym stopniu niż ja. I tak leżałyśmy, one chrapiąc w najlepsze, a ja wpatrując się wzrokiem tępym i pustym w sufit, gdy wtem podjęłam poważną, życiową decyzję. Że się nie dam. Głupi, trywialny brak prądu mnie nie pokona!

W głowie włączył mi się tryb podkładu muzycznego i tak też nucąc pod nosem I will survive wyskoczyłam z łóżka z zamiarem ostatecznego rozprawienia się z patową sytuacją, w której się znalazłam. I nieskromnie wam powiem, że tak jak od Bear’a Grylls’a moglibyście uczyć się sztuki przetrwania w głuszy, tak ja od dzisiaj jestem niekwestionowanym mistrzem przetrwania w pozbawionych dostępu do wszelkich zdobyczy cywilizacyjnych czterech ścianach, a czego dokonałam przy użyciu raptem trzech przedmiotów: zapalniczki, suchego szamponu i dodupnych chusteczek dla niemowląt (no owszem, muszę przyznać, że fakt predylekcji Rodzicielki do dość niepopularnych obecnie rozwiązań instalacyjnych – to jest posiadanie w kuchni kuchenki gazowej – był tu również nieco pomocny).

I co ciekawe, swoją zaradnością byłam tak pochłonięta, że ani razu nie kusiło mnie, ażeby urządzić sobie polowanie na Tauron – ludki i strzelać do nich z pytań: „Noooo… a długo jeszcze?” (to taka upierdliwsza wersja „Noooo… a daleko jeszcze?”). W przypływie geniuszu wymyśliłam, jak uporać się z tymi cholernie szybko malejącymi procentami w elektronicznych pieszczochach – no przecież Synuś ma akumulator, a mnie gdzieś w schowku pląta się ładowarka samochodowa! Ba! Byłam do tego stopnia pomysłowa, że nawet oderwałam przyklejone do kuchennego okna świąteczne lampki (zasilane bateriami!) i owinęłam je wokół kaloryfera w łazience, żebyśmy z Kotą mogły do kuwet trafić! Co więcej, nie tylko ja wykazałam się tak niesamowicie przystosowawczym stosunkiem do zaistniałej sytuacji, bowiem kiedy tylko sąsiedzi moi skonstatowali, że raczej trudno do domu będzie dostać się za pośrednictwem domofonu, odkleili zmarznięte palce od dzwonków i poczęli domowników o swoim powrocie informować za pośrednictwem serii śnieżek rzucanych w okna.

I gdy tak się napawałam swoim sytuacyjnym ogarnięciem, nagle wszystkie urządzenia ożyły, a lampy rozbłysły. I zamiast niezwłocznie zacząć odstawiać dzikie pląsy radości, zdawałam się być faktem tym wręcz rozczarowana „Ale że jak to? Tak już? Ej, a tak dobrze się bawiłam… „

Do napisania!

podpis 2

Jeśli lubicie czytać Spódnice, to możecie dać temu wyraz klikając „Lubię to!” na Spódnicowej twarzoksiążce ;)

Ach, nie zapomnijcie jeszcze zaglądać do Spódnicowego Insta Raju

cropped-Sg.jpg