Spódnice w górę!

Kilka słów o tegorocznych Oscarach #1

Jak na rasowego filmomaniaka przystało, minioną noc spędziłam oglądając relację z rozdania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej. A że już nawet Futrzaste mają po kokardy słuchania moich wywodów i komentarzy po wczorajszej gali, nie pozostało mi nic innego, jak popełnić na Spódnicach niniejszy wpis.

Zacznijmy od kilku zgrzytów…

Największym rozczarowaniem ubiegłej nocy był dla mnie fakt, że „Grand Budapest Hotel” – film absolutnie przeze mnie ubóstwiany – nie zdobył nagrody za najlepszy scenariusz oryginalny. Nie łudziłam się, że zwycięży w kategorii najlepszego filmu, bo w szranki z nim stanęło tej nocy wiele o niebo lepszych produkcji, ale braku nagrody dla Wesa Andersona za scenariusz odżałować nie mogę. Cieszy mnie fakt, że doceniono estetykę tego filmu, zdobył w końcu aż 4 Oscary (za muzykę oryginalną, kostiumy, charakteryzację i scenografię). Ten film jest niesamowity, dopieszczony, cholernie oryginalny i ten Oscar mu się po prostu należał. Doceniono stylistyczną oprawę tego filmu, a nie historię, notabene dość nietypową, nietuzinkową i nieco groteskową, ale przede wszystkim oryginalną.

Kolejnym Oscarowym zgrzytem był dla mnie fakt, że „Boyhood” – poza oczywiście nagrodą za kobiecą rolę drugoplanową dla Patricii Arquette – zostało właściwie niedocenione. „Boyhood” jest filmem cholernie nowatorskim, kręcono go dwanaście lat w miarę jak odtwórca głównej roli dorastał i jakby tego nie ugryźć, to jest to po prostu bardzo ciekawy filmowy eksperyment, który miał wszelkie szanse na to, żeby się nie udać, a jednak okazał się być fenomenalnym sukcesem (samo już zmontowanie materiału z dwunastu lat pracy w jedną spójną całość jest niesamowitym osiągnięciem). I tak oryginalny, nowatorski obraz nie zdobył statuetki za najlepszy film… Chyba boli mnie to jeszcze bardziej, niż brak Oscara za scenariusz dla „Grand Budapest Hotelu”.

I na koniec muszę to powiedzieć: Neil Patrick Harris jako gospodarz oscarowej gali był po prostu BEZNADZIEJNY. Uwielbiam go, szczerze – z resztą kto go nie uwielbia – ale moment w którym wyskoczył na scenę w samych slipach był po prostu żałosny, okropny, beznadziejny i chyba brak mi nawet słów, żeby opisać jak bardzo było to nie na miejscu. Gdyby nie ten feralny gag byłabym mu jeszcze w stanie wybaczyć wszystkie te suchary, którymi co rusz rzucał na lewo i prawo, wszystkie te mało taktowne komentarze, nieumiejętność rozładowania napięcia po co bardziej poważnych i patetycznych momentach gali – to wszystko byłoby jeszcze do przeżycia, gdyby nie ten bieliźniany koszmar. Z resztą sami oceńcie: Neil-Patrick-Harris-pants

Ponarzekałam, więc teraz mogę chwilę popiać z zachwytu.

Zwycięzcy

Po pierwsze chcę serdecznie przeprosić wszystkich moich sąsiadów za ferie wrzasków i donośnych szlochów, jaka zakłóciła im błogi sen w okolicach godziny trzeciej nad ranem minionej nocy. Przepraszam z całego serca, ale zrozumcie: POLSKI FILM ZDOBYŁ OSCARA! A ja niestety w prezencie od matki natury zostałam niezbyt trafnie obdarowana emocjonalnością godną krzyżówki golden retrievera i pąkli – wzruszam się i płaczę nawet na reklamach telewizyjnych, tak więc fakt zdobycia przez „Idę” Oscara był dla mnie ogromnym emocjonalnym przeżyciem, który to okupiłam potokiem łez przy akompaniamencie donośnego wycia i szlochów. Dumna jestem i szczęśliwa. Tak po prostu.

Serce moje minionej nocy skradł nieodwołalnie Eddie Redmayne. Eddie był podczas wczorajszego wieczoru chyba jedyną osobą, która tak pięknie, uroczo, szczerze i autentycznie cieszyła się ze swojej nagrody – dajcie temu chłopakowi więcej nagród, bo chcę to oglądać ciągle! Nie wiem czy wiecie, ale uwielbiam – UBÓSTWIAM –  brytyjskich aktorów, tzw. Brit Pack, Brytyjską Watachę, która z każdym kolejnym pokoleniem zdobywa szturmem Hollywood. Do tej pory gęsiej skórki dostawałam na myśl o Colinie Firthcie, Benedictcie Cumberbatchu, Michaelu Fassbenderze i Tomie Hiddlestonie, ale muszę przyznać, że po wczorajszej nocy gotowa jestem zostać rasowym wielbicielem Eddiego i wstąpić w szeregi Redmaniac. Przyznam, że „Teorii Wszystkiego” nie oglądałam i raczej tego nie zrobię, bo zeszłoroczny popkulturalny boom na tematykę związaną z ALS trochę mnie już zmęczył, a gdyby tak wnikliwiej przyjrzeć się filmografii większości brytyjskich aktorów to okazałoby się, że każdy z nich ma na koncie przynajmniej jeden film, w którym wcielił się w postać Hawkinga – ok, może trochę generalizuje, ale szczerze nie chcę wpuścić się w emocjonalną wyżymarkę oglądając „Teorię wszystkiego”, dziękuję, odpuszczę sobie – w zamian popłaczę sobie na reklamach, jakoś łatwiej jest mi się po tym pozbierać.

eddie redmayne

Cieszę się też niezmiernie z Oscara Julianne Moore dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej za rolę w „Still Alice” – ale umówmy się, nie mogło być inaczej, Moore od początku była czarnym koniem tego wyścigu.

Wczorajszej nocy nie obyło się również bez pompatycznych momentów, górnolotnych słów i prób nadania temu do szpiku skomercjalizowanemu wydarzeniu głębszego sensu i znaczenia. Niemniej jednak na uwagę zasługuje mowa, którą wygłosiła po odebraniu swojego Oscara za najlepszą drugoplanową rolę żeńską Patricia Arquette – feminizm, polityka i Metyl Streep gotowa wstąpić razem z laureatką na barykady.

Uważam też, że musicie obejrzeć przemowę Grahama Moore’a, tak po prostu, bo warto.

A tak w ogóle, to EVERYTHING is AWESOME! ;)

Ta piosenka jest tak przecudnie karykaturalna, że nie da się jej nie lubić. I chce mieć Oscara z lego. Serio.

Do napisania!

podpis 2

Jeśli lubicie czytać Spódnice, to możecie dać temu wyraz klikając „Lubię to!” na Spódnicowej twarzoksiążce ;)

Ach, nie zapomnijcie jeszcze zaglądać do Spódnicowego Insta Raju

cropped-Sg.jpg