Jeden rok się kończy, kolejny zaczyna i tak się jakoś składa, że fakt ten lubi w ludziach wzbudzać upierdliwą chęć do konfrontowania się z tym, co w minione dwanaście miesięcy zrobili z własnym życiem. I jakby na to nie patrzeć – a mówię to z własnego doświadczenia – zacniejszej formy sadomasochizmu wyobrazić sobie nie mogę. Zwłaszcza kiedy zacznie się rozmyślać nad tym, że studia się kończą, a po nich trzeba będzie coś ze sobą zrobić. No zgroza po prostu!
W życiu każdego młodego człowieka przychodzi w końcu taki moment, kiedy musi spiąć poślady i jasno się zdeklarować, czym zamierza się w swoim życiu zająć. Prawo – lewo, studia – praca, life is brutal, z siedzenia cały dzień na Fejsie i zbijania bąków się człowieku nie utrzymasz. Mój moment też nadszedł, a decyzja wydawała mi się nawet całkiem mądra. Przecież po psychologii można robić wszystko, a „humanista” to wcale nie synonim słowa „bezrobotny” – myślałam. W przeświadczeniu tym udało mi się trwać dzielnie przez cztery ostatnie lata. Jednak studia niebawem się skończą, magisterka depcze mi po piętach, a mnie ogarnia dzika panika – no bo co ja do cholery będę po tych studiach robić?!
Najchętniej na to pytanie odpowiedziałabym „niespodzianka” i tym zgrabnym stwierdzeniem temat ucięła, a problem zepchnęła do najczarniejszego kąta mojej podświadomości, co by mi radosnej doczesnej egzystencji nie psuł. Z tą moją psychologią to jest bowiem tak, że mam dwa tryby ustosunkowywania się do mojej przyszłej niedoszłej kariery po tym kierunku: albo mam na nosie różowe okulary i wydaje mi się, że życia mi nie starczy, żeby zająć się wszystkim tym, czym chciałabym się zająć, albo jestem załamana i pluję sobie w brodę, że te pięć lat temu nie wybrałam konkretniejszego kierunku. No i panika jest wtedy straszna, bo nagle moje dwadzieścia trzy wiosny wydają mi pod względem potencjalnych dalszych kierunków edukacji wiekiem zaawansowanie starczym i zaczynam zarówno siebie, jak i swoje otoczenie zamęczać smętnymi wywodami wieszczącymi mi brawurową karierę jako jednostki at usranum mordum bezrobotnej.
Zmęczona tym ciągłym hodowaniem sobie na własnym łonie chandry i psychicznych dołków w pewnym momencie postanowiłam wziąć się na sposób – stworzyłam sobie i ukryłam skrzętnie w odmętach elektronicznych pieszczochów pewną specjalną listę. Listę, która jest swoistym remedium na wszelkie męczące mnie ataki czarnowidztwa – zawiera wykaz alternatywnych ścieżek kariery, którymi zawsze będę mogła się zająć, gdyby z tej psychologii jednak nic nie wyszło.
No na przykład mogę zostać wróżką. W końcu od psychologa do wróżki to wcale nie tak daleka droga, a większość społeczeństwa i tak ma nas za szarlatanów parających się sztuką tajemną i mącących ludziom w głowach. Już nawet widzę tą tabliczkę: „Wróżka Hermenegilda. Psychoanaliza, jasnowidzenie i wróżenie z fusów. Pierwsza złośliwa uwaga gratis”. No dobra, już przestaję się wygłupiać (chociaż nie powiem – ta alternatywa zawsze bardzo mnie rozbawia). Mogę zawsze też rzucić wszystko w diabły, wyjechać nad morze i zastać opiekunek fok w helskim Fokarium – perspektywa niańczenia małych foczek zawsze wydawała mi się bardzo zachęcająca. Albo mogę pójść w prywatną inicjatywę i spełnić dziecięce marzenie, to jest zacząć produkować designerskie domki dla lalek. Nie wiem czy wiecie, ale za dzieciaka fakt posiadania domku dla lalek wzbudzał we mnie niepohamowane pokłady kreatywności, przez co moi rodzicie przez kilka bitych lat nie widzieli swojego dywanu – cały był pokryty moim rozrastającym się w niespodziewanym tempie lalkowym imperium. Ubranka, tekstylia, dodatkowe elementy konstrukcyjne, pojazdy – nic nie było mi straszne, więc niby czemu jako dorosły już osobnik nie miałabym zrobić z tego użytku i na dziecięcej fascynacji nie zacząć zarabiać? Albo czemu by nie założyć firmy produkującej wypasione smycze i obroże dla zwierząt? Czy wy wiecie jak trudno Futrzastym kupić smycz, czy szelki, które spełniałyby choć w nikłym stopniu moje estetyczne wymagania? Mission impossible! No i zawsze mogę oddać się swojej największej namiętności i sprzedawać wypasione wełniane swetry (oczywiście nie własnoręcznie dziergane – to by było szalenie wręcz nieopłacalne, z jednym takim delikwentem męczę się już od pięciu lat i nadal cholery skończyć nie mogę…). Zawsze też marzyłam o pracy w radiu, sklepie papierniczym, czy księgarni. Kiedyś też na jakimś mądrym kanale oglądałam reportaż o herbacianych sommelierach z Japonii – z momentem kiedy w mojej głowie zaistniał łańcuch skojarzeniowy JA – HERBATA – JAPONIA już wiedziałam, że jak nic to zajęcie wprost stworzone dla mnie. No i zawsze jeszcze zostaje kabaret – w końcu Rodzicielka od lat mi powtarza, że tam bym się najlepiej nadawała…
Ale mówiąc już całkiem poważnie – koniec studiów to taki moment, który każdemu z nas potrafi zafundować gromadkę nieprzespanych nocy. I szczerze łudzę się, że takie nieco satyryczne podejście do problemu może pomóc nieco ukoić nerwy. U mnie to w każdym razie bardzo dobrze zdaje egzamin 😉
Bardzo jestem ciekawa co wy studiowaliście/studiujecie/zamierzacie studiować i jaki macie na siebie po tych studiach pomysł – dajcie mi znać w komentarzach, Disqus nie gryzie 😉
Do napisania!