Jestem na takim etapie życia (za miesiąc skończę 25 lat), że zaczynam zauważać, że robi się poważnie. Patrzę na ludzi w moim wieku i widzę, że dorosłość powoli nas dogania.
Skończyliśmy studia, zaczynamy pracę, już nie imprezujemy całymi nocami, a w żyłach zamiast procentów, zaczęła krążyć nam kofeina. W DUŻYCH ilościach. Chociaż nie, STOP, niektórzy dalej mogą, bo jeszcze do końca nie poznali pełnego znaczenia słów „kac” i „metabolizm”. Ale spokojnie – to też ich w końcu dogoni.
I z tym nie mam problemu. Cieszę się z tego. Moje pokolenie dorosło i ruszyło w świat, to ekscytujące. Co prawda istnieje spora szansa, że dość szybko go zrujnujemy, ale nie martwmy się na zapas. Problem natomiast mam z faktem, że coraz częściej dostaję zaproszenia na śluby. I to coraz młodszych osób.
Już tłumaczę, co mnie w tym tak przeraża. Mamy po dwadzieścia parę lat. DWADZIEŚCIA PARĘ. Wiem, że w naszych dowodach już od lat jak byk stoi, że jesteśmy dorośli, możemy głosować, wolno nam prowadzić pojazdy mechaniczne i być może część z nas dochrapała się już nawet zdolności kredytowej.
ALE. Czy naprawdę jesteśmy na tyle dojrzali, żeby brać śluby i zakładać rodziny? Przecież nadal jesteśmy gówniarzami.
Powiem wam, jak to wygląda z mojej perspektywy. Mam 25 lat, prawie. Jestem młoda i aktualnie moją największą ambicją jest to, żeby tą młodością się cieszyć. Skończyłam jedne studia, myślę o kolejnych. Chcę się rozwijać, uczyć. Chcę znaleźć pracę, która da mi i satysfakcję i sensowne pieniądze. Chcę być niezależna, zwłaszcza finansowo. Chcę mieć poczucie, że sama potrafię się utrzymać i zarobić na swoje wszystkie widzimisię. Chcę mieć własne mieszkanie. Chcę podróżować. Tak w skrócie: chcę zapewnić sobie stabilizację i chcę cieszyć się swoim życiem. O tym teraz głównie myślę.
Czuję, że właśnie na to teraz w moim życiu przyszedł czas. Na oswojenie swojej dorosłości, drobne poboksowanie się z nią, porozpychanie się łokciami, znalezienie swojego miejsca i dojście do ładu z samym – teraz już dorosłym – sobą. Fajnie jest też móc przez ten etap przejść z człowiekiem, co do którego ma się długoterminowe plany. Dojrzewać razem i zobaczyć, co to znaczy wspólna codzienność, mieszkanie razem i rutyna. To dobry sprawdzian dla związku. I do tego momentu czuję się na tyle dojrzała, żeby temu sprostać.
Ale małżeństwo, dzieci, rodzina – jak dla mnie to już wyższy poziom wtajemniczenia.
Z wykształcenia jestem psychologiem, z zawodu blogerem i to niestety przekłada się na to, że przez te wszystkie lata wyhodowałam sobie niezwykle upierdliwą cechę – zawsze, podkreślam: ZAWSZE, mam rację. Przynajmniej tak mi się wydaje. I nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że mogłoby być inaczej. Dlatego zazwyczaj patrzyłam na całą sprawę zero-jedynkowo, zakładając, że tylko moja perspektywa jest tą słuszną. W końcu mamy XXI wiek, to nie lata pięćdziesiąte, nie musimy wychodzić za mąż, mamy też inne opcje – powtarzałam za każdym razem, kiedy dostawałam kolejne zaproszenie. Po co budować kolejny mały pomnik patriarchatu?
Na szczęście w pewnym momencie zamieszała się w to moja społeczna, socjologiczna ciekawość (to taki efekt uboczny pięciu lat studiowania psychologii). Chciałam porozmawiać z tymi ludźmi, żeby zrozumieć, dlaczego w tak młodym wieku rwą się do zmiany stanu cywilnego. Chociaż nie, w tym momencie was okłamuję. Nie chodziło mi o ludzi, bo jest mi generalnie rybka, z jakich powodów faceci pchają się do ożenku. Mnie interesowała motywacja dziewczyn.
Jeżeli kiedykolwiek zastanawialiście, jak zagiąć kogoś pytaniem, to proponuję wypróbować to o ślub. Większość pytanych momentalnie się zapowietrza i wpada w konsternację. A potem zaczyna wypluwać z siebie jakieś wyświechtane komunały. Tylko raz usłyszałam odpowiedź, która mnie usatysfakcjonowała i która brzmiała przekonująco. Dziewczyna nie powiedziała w sumie nic szczególnego. Powiedziała, że zależy jej na stabilizacji, na dzieciach i na wspólnym nazwisku. Ale powiedziała to w taki sposób, że nie miałam wątpliwości – to było jej miejsce i czas, ona była pewna, spokojna, wiedziała co robi. I cieszyła się tym. Cholernie. I nawet ja, ze swoim wrodzonym sceptycyzmem, dałam się przekonać.
Ta dziewczyna uświadomiła mi jeszcze jedną rzecz, z której wcześniej nie zdawałam sobie aż tak sprawy.
Tak naprawdę nie jesteśmy niczym więcej, jak produktem tego, jak nas wychowano.
I choć dorastałyśmy w tych samych czasach, w takim, a nie innym społeczeństwie i patrzyłyśmy na te same zjawiska kulturowe, to nasze zapatrywania na kwestię małżeństwa są zupełnie różne. Bo co innego uznajemy w swoim życiu za ważne, rodzice wychowując nas, przekazali nam inne wartości. Jedni stawiali na rodzinę, drudzy na temat ślubu nawet się nie zająknęli, bo inne sprawy były dla nich ważniejsze. I możemy się nie zgadzać, buntować i pół życia z rodzicami kłócić, ale ciężko wyrwać się ze schematów, których nas nauczyli.
A jeśli już chcemy się z nich wyrwać, to w przypadku większości rodzin będzie to oznaczało nieustanną walkę. Bombardowanie pytaniami: gdzie kawaler, kiedy ślub, kiedy dzieci. Nawracanie na jedyną słuszną ścieżkę, bo to najważniejsze, żeby córka została żoną i matką. Wyobrażam sobie, jak dużo siły i samozaparcia trzeba mieć w sobie, żeby to znosić. Żeby przeciwstawić się tej presji.
Możecie się na mnie w tym momencie obrazić, ale nie uważam, żeby małżeństwo w wieku dwudziestu kilku lat było dobrym pomysłem.
Dopiero zaczynamy dorosłe życie, nadal żerujemy na rodzicach, za wiele w głowach nie mamy – w takich warunkach wzięcie ślubu to naprawdę GENIALNY pomysł.
To będzie bardzo marny żart, ale wiecie, co jest najczęstszą przyczyną rozwodów? Śluby.Żart suchy, ale nie wziął się znikąd. Za większością rozwodów stoją nierozważne decyzje, podjęte w nieodpowiednim momencie. Więc sprawę, która ciągnie za sobą tak poważne konsekwencje, lepiej przemyśleć. Porządnie.
Poza tym – mamy XXI wiek. Różne opcje. Małżeństwo nie jest jedynym sposobem bycia ze sobą w dorosłym życiu, a mieszkanie razem przed ślubem raczej nie skutkuje już piętnem i groźbą wydziedziczenia z rodziny. W ogóle nie wyobrażam sobie robić tego w odwrotnej kolejności, bo to jak gotowy przepis na katastrofę, jak zaczynanie życia od dupy strony. Każdą młodą parę, planującą ślub, powinno się z urzędu nakłaniać do tego, żeby najpierw pomieszkali ze sobą przez kilka lat i spróbowali się w tym czasie nie pozabijać. A dopiero potem się obrączkowali. Bo dopóki się z kimś nie mieszka, to praktycznie się go nie zna.
Tak więc mamy po dwadzieścia parę lat, zaczęło robić się poważnie i dorosłość nas dogania, ale pamiętajcie – to jeszcze nie powód, żeby się do czegokolwiek śpieszyć.
Do napisania!