Spódnice w górę!

SOCIAL ZRUJNOWAŁ MI REAL

Na moich kontach w mediach społecznościowych nie za wiele się ostatnio dzieje. Instagram obumiera, Facebook wypluwa jedynie powiadomienia o tym, co pojawia się na blogu. Skrzynka mailowa czuje się zaniedbywana, powiadomienia ignorowane, aplikacje lekceważone. Komentarze i wiadomości czekają nietknięte. Telefon służy do dzwonienia, wyłącznie.

A ja robię to wszystko z czystą premedytacją. Bo mam serdecznie dość Internetu.

Mam z nim problem. A właściwie nie z nim, tylko z sobą, kiedy z niego korzystam. Już sama nie wiem, czy jestem bardziej skłonna posądzać się o uzależnienie, czy może o obsesję. Jedno jest pewne – w ostatnim czasie Internet nie jest dla mnie niczym więcej, jak tylko źródłem nieustającej frustracji.

Już tłumaczę, w czym tkwi problem.

Dzień zaczynam od zlokalizowania telefonu. Jak tylko go namierzę, łapię go i zaczynam poranną rundkę: najpierw sprawdzam maile, bo choć ostatni raz robiłam to o pierwszej w nocy, to jestem wręcz pewna, że w tym czasie ktoś do mnie napisał, później przeglądam statystyki i czuję się rozczarowana, że o ósmej rano przez mojego bloga nie przewalają się tabuny Internautów, potem sprawdzam aplikację Facebooka, potem tę sterującą fanpejdżem, potem znowu Facebooka, potem znowu tę drugą, bo przecież w międzyczasie mogło wyskoczyć jakieś powiadomienie i nagle okaże się, że jednak wczorajszy szort zaskoczył, następnie jeszcze na momencik wracam do wiadomości, bo przecież przez pięć minut sytuacja w mojej skrzynce mogła zmienić się dramatycznie, a potem odpalam Instagram, gdzie przez kolejnych dziesięć minut na zmianę odświeżam stronę z aktualnościami i polubieniami. Uff, naprawdę dziwie się, że jeszcze nie dorobiłam się zwyrodnienia kciuka od tego wszystkiego.

A potem robię to znowu. Kiedy piję kawę, kiedy jestem z psem na spacerze, kiedy siedzę na kiblu, kiedy rozmawiam z ludźmi. Robię to non-stop.

Dlaczego to robię? Bo jestem wręcz książkowym przykładem tego, jak działa warunkowanie instrumentalne. Dałam się zapędzić w pułapkę internetowej, natychmiastowej gratyfikacji. Wrzucam zdjęcie, publikuję post, dostaję lajki. Ścieżka nagrody w moim mózgu szaleje. Jest pozytywna reakcja, jest satysfakcja. Dopamina skacze mi po synapsach, jest przyjemnie. A skoro jest przyjemnie, to logiczne, że chcę więcej.

I w tym momencie fizjologia mojego układu nerwowego zderza się boleśnie z kapryśnością Internetu.

Bo zmienił się algorytm, bo nie wstrzeliłam się w prime time, bo Facebook znowu pociął mi zasięgi, bo najzwyczajniej w świecie macie w dupie to, co właśnie napisałam. I nie ma lajków. Jest tragedia. I nie dość, że popadłam w uzależnienie, to w tym momencie również podejrzewam się o zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, bo im mniej jakichkolwiek reakcji, tym częściej sprawdzam te wszystkie powiadomienia.

Do tego w pewnym momencie dochodzi jeszcze paranoja, bo zaczynam się zastanawiać: dlaczego?

Czy to zemsta Facebooka za to, że przestałam mu płacić? A może dostałam shadowbana na Instagramie? Naczytałam się w Internecie i teraz się wszędzie cholerstwa doszukuję. Odświeżam te strony, minuty mijają, a polubienia się nie pojawiają. Czytam raz jeszcze posta, oglądam zdjęcie, doszukuję się wad, stwierdzam, że skoro niepopularne, to pewnie dlatego, że do kitu i waham się, czy nie usunąć. Zaczynam się frustrować i jęczeć nad tym komputerem jak goblin w agonii. W akcie desperacji wpadam na strony i konta znajomych blogerów, porównuje ich zasięgi ze swoimi i nawet matematyka mi się wtedy przypomina, bo obliczam sobie od razu jak bardzo jestem w stosunku do nich w tyle. Łapię doła, spod wątroby od razu wypełzają mi bardzo niefajne uczucia, które tylko tę moją histerię jeszcze bardziej nakręcają. Bo skoro nie ma polubień, to znaczy, że ludzie nie chcą tego czytać. Skoro nie chcą tego czytać, to znaczy, że to, co napisałam jest marne. Skoro to jest marne, to znaczy, że jestem beznadziejna.

A potem jeszcze – żeby się ostatecznie dobić – otwieram Instagram i sprawdzam, ile polubień miało moje ostatnie selfie. Mało? Czyli jestem paszczurem!

I tak codziennie.

Bardzo potrzebuję odciąć się od tego wszystkiego grubą krechą. Na jakiś czas.

Strasznie się w to wszystko zapętliłam. Straciłam gdzieś po drodze dystans i rozsądek. Prowadzenie bloga i kanałów w social mediach zaczęło mnie frustrować. Mam tego dość. Mam dość tego, jak sama się przez to zachowuję. Mam dość interakcji z innymi ludźmi za pośrednictwem Internetu. Mam dość tego, jak to ciągłe scrollowanie powiadomień mnie otępia. Jak nie mogę się na niczym przez to skupić. Mam dość tego, że zaczynam przez tą cholerną potrzebę wirtualnej aprobaty pisać pod publiczkę, ubierając swoje prawdziwe poglądy w zgrabne eufemizmy. Chwilowo nie chcę mieć z tym całym internetowym syfem za wiele do czynienia. Bo od dłuższego czasu dostarcza mi więcej negatywnych, niż pozytywnych emocji.

To, czego chcę w zamian, to spokój. Chcę wyjść z domu, z psem, zaciągnąć się letnim powietrzem i cieszyć tym, jaki świat jest teraz obłędny. Analogowo, a nie za pośrednictwem obiektywu w moim telefonie. Chcę obłożyć się książkami i zatracić w tym, co czytam. Chcę nieśpiesznie ogarniać mieszkanie. Chcę porozwiązywać sobie krzyżówki w Przekroju. Chcę sadzić kwiatki na balkonie. Chcę wyciągnąć Kamila na kajaki. Po prostu chcę cieszyć się każdą bzdurą, którą robię. W realu, nie socialu. Tylko tego mi teraz potrzeba.

I dopóki nie dobiję do momentu, kiedy to wszystko znowu zacznie sprawiać mi przyjemność, odpuszczam sobie wszystkie media społecznościowe. Jedynym czego nie odpuszczam, jest blog. Bo przynajmniej tego Internet mi jeszcze nie obrzydził.

Do napisania!

JEŚLI SPODOBAŁ CI SIĘ TEN POST, TO POPCHNIJ GO DALEJ W INTERNET I UDOSTĘPNIJ

👇🏻

SPÓDNICOWY NEWSLETTER

Zapisz się, żeby nie przegapić niczego, co pojawia się na Spódnicach!

     
Loading...