Spódnice w górę!

Morderca MacCuda

Kilka tygodni temu – a był to pewien paskudnie deszczowy piątek, o dziwo nie trzynastego, choć rozwój wypadków kazałby tak sądzić – zdarzyła się tragedia. Moje dziecko (wyjątkowo nie to futrzaste, a elektroniczne) przeżyło bliskie spotkanie nieokreślonego stopnia z imbirową herbatą.

Choć chyba w tym wypadku użycie sformułowania “przeżyło” jest wybitnie niefortunne, ale o tym za moment.

Musicie wiedzieć, dobrzy ludzie, że oto macie do czynienia z człowiekiem, który ma świra. Zaognionego, poważnego i postępującego. Świra na punkcie swoich własnych rzeczy. W praktyce sprowadza się to do tego, że obsesyjnie i z zaangażowaniem wskazującym na potrzebę dość rychłej wizyty u psychiatry dążę do tego, żeby moje przedmioty przez cały okres użytkowania wyglądały i funkcjonowały tak, jak w momencie zakupu. Ja po prostu maniakalnie o nie dbam.

Moje telefony po zdjęciu ochronnego sylikonowego kondoma i pancernej szyby z wyświetlacza wyglądają tak, jakby dopiero co zostały wyjęte z pudełka. W szafie mam buty, które nie noszą absolutnie żadnych śladów eksploatacji, choć nie jedno razem przeszliśmy. Samochodu przed zadrapaniami jestem gotowa bronić własnym ciałem. Przez lata wypracowałam sobie optymalne procedury noszenia, prania i suszenia ubrań tak, żeby jak najmniej się niszczyły.

Szczyt paranoi osiągam natomiast przy moich elektronicznych pieszczochach, do których nie można się zbliżać bez pisemnego zezwolenia w trzech kopiach, aprobaty kota i błogosławieństwa papieża.

Trzęsę się tak nad nimi nie bez powodu. Nie za bardzo przesadzę, jeśli powiem, że od ponad dekady miałam tak w zasadzie tylko jedno marzenie, a marzeniem tym był MacBook. Przez lata śliniłam się na widok każdego jednego szyldu iSpotu w galeriach handlowych i wzdychałam przeciągle przeglądając stronę Apple. To był mój główny, życiowy, materialistyczny cel. I możecie sobie w tym momencie mówić i sądzić co chcecie, ale jak dla mnie, to komputery z jabłkiem są najlepszym, co mogło w kwestii IT przytrafić się ludzkości. Są piękne, są intuicyjne, są dopracowane. Wszystko działa w nich tak, jak powinno, niepomne są resetów, awarii, czy nagłej odmowy współpracy, spowodowanej uruchomieniem więcej niż jednego programu. Obcowanie z ich klawiaturami zakrawa wręcz o perwersyjną przyjemność, a Internet z perspektywy Retiny jest jakby piękniejszy.

No boskie są te MacBooki po prostu, takie MacCuda z nich.

A tak à propos, widzieliście kiedyś film “Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”? Jego bohaterowie dochodzą w nim do pewnego niezwykle zabawnego wniosku, a mianowicie:

Faceci są jak PCty – łapią wirusy, są zawodni i przy więcej niż jednej czynności się zawieszają.

Kobiety natomiast są jak komputery Mac – eleganckie, intuicyjne, dopracowane. A poza tym drogie i kompatybilne tylko między sobą.

Jakie to prawdziwe, c’nie? 😂

OK, wystarczy tych dygresji, do meritum.

Pewnie doskonale wiecie, jak to jest. Im bardziej człowiek o czymś marzy, im bardziej się tym cieszy i im bardziej o to dba, tym większe prawdopodobieństwo, że w pewnym momencie swojego życia stanie się koronnym przykładem działania prawa Murphy’ego.

Tak jak ja, w ten paskudny piątek, kiedy chciałam usiąść przy komputerze z tą cholerną herbatą.

Ten przeklęty, różowy kubek w jednej chwili stał sobie tak normalnie, zwyczajnie na stole, a już w następnej runął wprost na moją klawiaturę, zalewając ją jakąś połową litra słodkiej, lepkiej lury, w której pływały kawałki imbiru. Komputer ZGASŁ.

Osłupiałam, zdrętwiałam. Nie wierzyłam w to, co widzę. Zaczęłam nerwowo otwierać i zamykać oczy, mrucząc jednocześnie pod nosem, że to nie dzieje się naprawdę. Potem niewiele myśląc, porwałam ten komputer w ręce i próbowałam wylać z niego całą tę ciecz, rozlewając ją przy okazji na pół mieszkania. Napędzana rosnącą histerią na zmianę wydzwaniałam do Kamila i przetrząsałam Internet w poszukiwaniu sposobów na skuteczną reanimację MacBooków. Suszyłam suszarką, wysysałam herbatę przez ścierkę odkurzaczem, zasypywałam ryżem. Robiłam wszystko, byle tylko nie okazało się, że z własnej głupoty unicestwiłam moje ukochane elektroniczne dziecko za miliony monet.

W między czasie, kiedy moje MacCudo miało pozostać okopane tym ryżem przez kolejne trzy doby, z social mediów płynęły do mnie wyrazy iWspółczucia z powodu mojego iCierpienia, bo jako bloger nie mogłabym nie napisać o autorskiej i tak wiekopomnej katastrofie – taka specyfika zawodu. Czytałam to, czekałam i rozpaczałam.

Po trzech dniach zdecydowałam się po raz pierwszy choćby zbliżyć do pudełka, w którym komputer walczył z resztkami imbirowej herbaty. Podeszłam i nieśmiało spróbowałam włączyć. OŻYŁ. Jest nadzieja, myślę sobie i zaraz pędzę z nim do najbliższego serwisu. Jest nadzieja!

Po dwóch tygodniach dostałam wiadomość z serwisu… Nadzieja – owszem – była. Jednak ekwiwalentem tej nadziei był nowy komputer.

I tak właśnie zamordowałam moje MacCudo.

Więc błagam, zaklinam, proszę i ostrzegam – kubki trzymajcie minimum jakieś dwa metry od komputerów! Albo zacznijcie pić z kubków-niekapków dla bobasów, jak ja.

Do napisania!

JEŚLI SPODOBAŁ CI SIĘ TEN POST, TO POPCHNIJ GO DALEJ W INTERNET I UDOSTĘPNIJ

👇🏻

Podziel się:
Facebook
Google+
https://spodnicewgore.pl/morderca-maccuda/
Twitter
SPÓDNICOWY NEWSLETTER

Zapisz się, żeby nie przegapić niczego, co pojawia się na Spódnicach!

     
Loading...