Spódnice w górę!

Koci foch, różowa hulajnoga i puchate hipopotamy – SZORTY #6

Szorty, szorciki, szorciunie – czas na kolejną porcję statusów z Facebooka, które bawią i edukują, chociażby w zakresie tego, jak nie zrujnować życia własnemu kotu i jak zgotować swoim sąsiadom istne piekło na ziemi. A że ostatnio z Facebookiem nie za bardzo się lubimy (w skrócie: pałam do patafiana żądzą mordu), to nie pozwolę mu zepchnąć wszystkich tych historyjek w odmęty Internetu na wieczne zapomnienie.

Dotychczas na blogu mogliście przeczytać:

O moim ulubionym sporcie, czyli niebieganiu w poziomie, elokwencji Kamila i randce marzeń.

O tym, jak zostałam żywą sensacją sąsiedztwa, Kota sterroryzowała lokalnych weterynarzy, a Facebook zaczął wypominać mi, że jestem stara.

O tym, że jestem czternastolatkiem uwięzionym w ciele kobiety, a po haśle „spódnice w górę porno” wpadacie na bloga zatrważająco często. 

O potworach i pomidorach, o ekscytacji odkurzaczem i o tym, że moją największą aspiracją życiową jest zostanie starą panną, dziwaczką od kotów. 

I o tym, że faceci wykazują zaskakująco dużo podobieństw do PC-tów, ja zamieniłam się w samobieżny baleron, a Kamilowi odbiło. Tak zupełnie. 

Tyle o tym co było, teraz czas na świeżynki:


Właśnie się zorientowałam, że lata jeżdżenia na wakacje na Mazury właściwie zrujnowały mi psychikę.

Bo teraz, za każdym razem, gdy latem robi się brzydko, chłodno i zaczyna lać, staję przy oknie i z sentymentalnym rozrzewnieniem rzucam: „O jak fajnie, dokładnie tak, jak na wakacjach…”, a potem biegnę wyciągać z szafy grube swetry.

Po takim czymś aż strach jechać gdzieś, gdzie jest ciepło, bo przecież tam na bank z miejsca dostanę hipertermii i udaru.


Dzisiaj – po sześciu latach – wreszcie dowiedziałam się, jak nakłonić mężczyznę do czytania. Trzeba wyłączyć Internet, schować pilota od telewizora, skonfiskować telefon i w tym pozbawionym bodźców środowisku zostawić z książką. I działa, tak po prostu.

No sama nie wierzę, że się udało. Czuję się tak samo, jak wtedy, gdy nauczyłam Futro udawać zdechłego psa, który wcale nie ma ochoty na leżącą na jego nosie przekąskę.

Tak spektakularny sukces pedagogiczny zdarza się raz na dekadę.


Właśnie sobie uświadomiłam, jak musi wyglądać piekło. A przynajmniej – brzmieć. Dzieci moich sąsiadów zaczęły uczyć się grać na skrzypcach.


Wzniosłam się przed momentem na wyżyny człowieczeństwa i opanowania.

Ósma trzy. Właśnie starłam sobie resztki snu z twarzy, jeszcze nie doczołgałam się do kuchni po kawę i generalnie bezpieczniej niż ze mną, byłoby przebywać z odbezpieczonym granatem.

Ósma cztery – telefon. A musicie wiedzieć, dobrzy ludzie, że nic mnie z rana tak nie wnerwia, jak rozmowy telefoniczne. I to jeszcze te z call center. Uwielbiam, po prostu uwielbiam przez piętnaście minut tłumaczyć człowiekowi, który do mnie dzwoni, że nie interesują mnie badania prostaty, bo NIE MAM PROSTATY. A i tak w odpowiedzi słyszę: „Ale czy napewno?”.

No i zazwyczaj kończy się to gorzej, niż Hiroszima. Zwłaszcza o ósmej rano.

Ale dzisiaj się nie dałam. Biedni ludzie z call center – myśle sobie – to nie ich wina, to ich praca. Zagryzłam zęby, nie nawarczałam na tę kobietę, nie próbowałam zwyczajowego numeru z przedstawianiem się jako właściciel zakładu pogrzebowego (polecam, nic nie działa szybciej i lepiej), a na koniec nawet życzyłam jej miłego dnia.

Tak więc – ósma piętnaście – jestem bohaterem. Wyżej już dzisiaj nie podskoczę.


Muszę się pochwalić. Dodałam na stronę główną bloga nową wtyczkę do Facebooka, która – UWAGA, UWAGA – działa, wygląda i którą udało mi się nie zniszczyć całej strony. Zajęło mi to tylko dwie godziny i tylko trzy raz wpisywałam w Google hasło „wtyczki do WordPressa – instrukcja dla debili”.


Idę wieczorem przez mieszkanie i nagle na podłodze w kuchni widzę mojego kota, do którego niebezpiecznie szybko zbliża się ogromny, niezidentyfikowany i paskudny robak.

Przerażona, że ten insekt zaraz zaatakuje moje maleństwo, łapię co mam pod ręką – szczotkę do zlewów – i z tą szczotką w ręce rzucam się ślizgiem na podłogę, żeby z okrzykiem „Giń skurwielu!” zatłuc ohydę.

Niby jestem pacyfistką i mam wyrzuty sumienia nawet wtedy, kiedy mucha nie przeżyje zderzenia z moją przednią szybą w samochodzie, ale kiedy coś zagraża mojej kizi-mizi zamieniam się w Daleka z Doktora Who i z obłędem w oczach zaczynam wrzeszczeć „Exterminate!”, a potem atakuję. Jak na matkę przystało.

Więc adrenalina mi skoczyła, zatłukłam paskudę i zdyszana zaczynam rozglądać się za kotem.

A ona siedzi tam przede mną i – uwierzcie mi – gdyby nie te tony futra na pyszczku i fakt, że koty raczej nie są zdolne do mimiki, patrzyłaby na mnie z grymasem pogardy rozciągniętym między wąsami.

Tak jakby chciała mi powiedzieć:

„Ty głupia kobieto. Zepsułaś mi zabawkę.”, a potem jeszcze: „To nie robak w tym układzie był agresorem!”.

I strzeliła focha.

Myślałam, że wznoszę się na wyżyny matczynej troski, a tu okazuje się, że znowu pretenduje do miana najgorszej matki dziesięciolecia.

No sama już nie wiem – chyba muszę wieczorem zapolować na balkonie na ćmy i wpuścić je potem do mieszkania, żeby jej to jakoś zrekompensować…


Coś poszło nie tak. Mój organizm się popsuł – jest 6:15, a ja jestem WYSPANA i nawet wstałam. Bez trzech budzików, piętnastu drzemek i plucia jadem na odległość. W sobotę. I nie że musiałam wstać tak wcześnie, po prostu mój mózg stwierdził, że wystarczy mu snu. Wystarczy mu – o 6:15 – snu. No niby własny organ, a człowiek ma ochotę się wyprzeć…


Kamil do mnie przed chwilą:

– Co ci się stało?! Jesteś ostatnio miła dla ludzi, zaczęłaś gotować – coś jest nie tak? Chcesz odwiedzić specjalistę?!

No przyznam, że aż tak żywej reakcji na sałatkę to się nie spodziewałam…


– A co ty chcesz na Dzień Dziecka? – pyta mnie przed chwilą Kamil.

– Na Dzień Dziecka? A nie sądzisz, że z moimi prawie 25 wiosnami na karku niezbyt się na tę okazję łapię?

– Taa, zwłaszcza jak popylasz na tej różowej hulajnodze to widać tę twoją DOJRZAŁOŚĆ.


Już wiem po co mi balkon! Żeby dowiedzieć się, że moi sąsiedzi uwielbiają disco polo.

Od dzisiaj poranną kawę piję w garażu.


Właśnie byłam w zoologicznym i – co dziwne – wyszłam tylko z tym, po co przyszłam. A to mi się rzadko w tym sklepie zdarza. Wokół mnie mrugają puchate różowe hipopotamy, myszy z powbijanymi w tyłki piórami, wielkie wędzone gnaty – a ja: nic. Przystojny (BARDZO przystojny) chłopak przy kasie pyta, czy coś jeszcze, a ja: nie, nie, dziękuję, tylko żarcie. Nie uległam, twarda byłam.

Czyli nad zakupoholizmem jednak da się panować. Żeby mi się tak jeszcze to w Sephorze albo Rossmannie udawało…


Lubię buty. Trochę za bardzo i trochę za dziwne. Znalazłam kolejne, które mrugają i które chętnie bym przytuliła. Pokazuję je Lubemu:
– Zwariowałam, co?
– Nie! Ładne, fajne, bierz!
– Żartujesz? One są złote. I błyszczące. I aż krzyczą „Zabierz nas na sylwestrową imprezę w rytmach disco”.
– Nie – one są normalne! Wreszcie jakieś buty bez futra i pomponów! I cudacznych wiązań po same kolana! Jest progres!

No znalazł się stylista. Przecież sandały z futrzastymi pomponami są spoko. Prawda? PRAWDA?!


Źródłem wszystkich dzisiejszych szortów jest oczywiście SPÓDNICOWY FACEBOOK.

W komentarzach bardzo chętnie poczytam, jakie wiekopomne #fuckupy Wy zaliczyliście w ostatnim czasie 😉

Do napisania!

JEŚLI SPODOBAŁ CI SIĘ TEN POST, TO POPCHNIJ GO DALEJ W INTERNET I UDOSTĘPNIJ

👇🏻

Podziel się:
Facebook
Google+
https://spodnicewgore.pl/koci-foch-rozowa-hulajnoga-puchate-hipopotamy-szorty-6/
Twitter
SPÓDNICOWY NEWSLETTER

Zapisz się, żeby nie przegapić niczego, co pojawia się na Spódnicach!

     
Loading...