Ostatnim razem, kiedy poruszałam na blogu kwestie pisania do Internetu, skupiłam się głównie na podstawowych wskazówkach dla osób, które choć chcą pisać, nie za bardzo im to wychodzi. Sam konkret o tym co robić, żeby czytelnicy byli w stanie przeczytać nasze teksty. To było pięć prostych rad, jak od strony technicznej i stylistycznej ogarnąć swoje internetowe, pisarskie wypociny.
Jeśli jeszcze nie czytaliście tego poradnika, a chcielibyście zacząć pisać lepiej, to kliknijcie tu: Jak pisać, żeby dało się to czytać.
Dzisiaj zamiast pięciu porad będą cztery, a rozmawiać nie będziemy o warsztacie, tylko o motywacji. Chęci, pomyśle, flow, natchnieniu w pisaniu. Tak, dzisiaj porozmawiamy o WENIE.
Jeżeli kiedykolwiek chociażby próbowaliście zmierzyć się z napisaniem jakiegoś dłuższego tekstu to pewnie wiecie, że to wcale nie przychodzi tak łatwo. Trzeba na ten tekst mieć pomysł, trzeba na niego mieć czas, trzeba nad nim pomyśleć i w końcu – trzeba mieć chęć, żeby go napisać. Poczuć ten zapał, natchnienie, inspirację – bo mniej więcej to Wikipedia wypluwa po wpisaniu hasła “wena”.
Brzmi patetycznie, a samo zjawisko jest jak mityczny stwór, którego ciężko spotkać i jeszcze ciężej okiełznać. Wena to ten element, o który w przypadku osób piszących rozbija się najwięcej pomysłów i aspiracji. Bo czasem choć koncept jest fajny, choć siedzi się długo nad tematem i choć ma się chęć, żeby coś opisać, to brakuje tego nieuchwytnego czegoś – takiego flow – co pozwoli pociągnąć to wszystko w ciekawy sposób.
Jak już pisałam – wena to taki nieuchwytny i nieopisywalny stwór, więc na potrzeby tego wpisu nieco sobie to zjawisko uprościmy i będziemy je nazywać po prostu motywacją do pisania.
Bo do pisania można dość łatwo się zmotywować – są rzeczy, które możemy zrobić, żeby złapać lepsze natchnienie do pisania i żeby szło nam to łatwiej.
Po pierwsze: czytaj.
Wiem, w poprzednim poradniku też o tym mówiłam, ale ja naprawdę uważam, że czytanie jest w stanie rozwiązać wiele życiowych problemów, nawet jeśli człowiek nie trudni się na co dzień pisaniem.
Jeśli poczytacie sobie wypowiedzi różnych pisarzy, to okaże się, że wielu z nich powtarza jedno zdanie: “Albo czytam, albo piszę”. Ja uważam, że to bzdura. Bo czytanie innych autorów wcale w pisaniu nie przeszkadza, wręcz przeciwnie – ono pomaga. Bo prowokuje. Prowokuje do przemyśleń, prowokuje do wysiłku, potrafi wzbudzić lekką zazdrość i chęć rywalizacji, bo jeśli jesteśmy ambitni i zaczniemy czytać kogoś, kto świetnie pisze, będziemy chcieli zmierzyć się z tą poprzeczką.
Kiedy mnie przyblokuje, nie mogę zabrać się do pisania i potrzebuję motywacyjnego kopa, zawsze biorę się za artykuły w “Wysokich Obcasach” – bo nie dość, że kręci mnie poruszana przez nich tematyka i zawsze znajdę tam coś ciekawego, to jeszcze moim życiowym celem jest pisać tak, jak robią to redaktorzy tej gazety. Bo to jest czyste mistrzostwo.
Po drugie: poczekaj na emocje.
Piszę regularnie od trzech lat i zauważyłam, że najłatwiej pisze mi się w momencie, kiedy targają mną dość silne emocje. I nie dość, że pisze mi się tak łatwiej, to również piszę wtedy ciekawsze artykuły, na które Wy żywiej reagujecie. I to jest logiczne, bo żeby tekst był dobry, musi w czytelnikach wzbudzać emocje. A żeby móc wzbudzać emocje w innych, najpierw samemu trzeba coś poczuć.
Co ciekawe – te stany emocjonalne, dzięki którym niejednokrotnie jestem w stanie dokończyć wpis, często nie są nawet związane z tematem, który akurat przetwarzam w tekst. Czasem wystarczy dzika fascynacja nową piosenką, czasem staram się wyciągnąć coś pozytywnego ze sprzeczki. Bo tak naprawdę każde pobudzenie emocjonalne można wykorzystać jako napęd procesu twórczego.
Dobrym sposobem na wzbudzanie w sobie emocji, jak i na również łapanie dobrych tematów jest społeczny biofeedback.
O społecznym biofeedbacku pisałam więcej tu: Jak zrobić dobrze swojemu mózgowi?
O co z nim chodzi? O bardzo prostą rzecz – o rozmowę. Bo to właśnie kontakt z innymi ludźmi jest najlepszym źródłem i emocji, i pomysłów.
Po trzecie: nie zwlekaj.
Jeżeli wpadasz na jakiś świetny pomysł i aż się trzęsiesz, żeby o tym napisać, to nieważne, że jest właśnie trzecia w nocy, a ty bierzesz prysznic – idź i pisz! Bo właśnie, samoistnie, załapałeś to flow, o którym tu rozmawiamy i trzeba to wykorzystać. Jeżeli nie zapiszesz tego od razu, to mogę Ci obiecać, że już za moment zapomnisz o swoim genialnym koncepcie. Zapisz przynajmniej kilka głównych myśli, które później pozwolą wrócić ci do tego stanu intelektualnego pobudzenia, wywołanego przez ten nowy pomysł.
Gwarantuję, że to jedna z najważniejszych rad – ja straciłam całą masę fajnych pomysłów na teksty tylko dlatego, że ich nie zapisałam od razu, kiedy tylko na nie wpadłam.
Po czwarte: przepchaj zatkaną rurę.
Jeżeli już zupełnie nie możesz zmotywować się do napisania czegoś sensownego, to jest tylko jeden sposób na wyrwanie się z tej patowej sytuacji – po prostu usiądź i zmuś się do pisania. Bo to jedyny sposób na przełamanie tej blokady twórczej.
Mogę się założyć, że wielu blogerów tak ma – mają pomysł, jednak gorzej z wykonaniem, bo akurat tego dnia pisanie wybitnie im nie idzie i z każdej kolejnej próby wychodzą jedynie nieakceptowalne, literackie kaszaloty. Zdarza się, znam to z autopsji i to aż za dobrze. Taka blokada jest jak glut, zatykający rurę – trzeba to po prostu przepchać, pisaniem. Rozruszać się, na powrót się w to wkręcić, powypluwać z siebie słowa.
Poza tym nie ma się co łudzić – niekażdy z puszczanych przez nas w Internet tekstów będzie tak dobry, jakbyśmy tego chcieli. Bo to jest statystycznie i praktycznie niemożliwe. Naprawdę dobry tekst zdarza się rzadko, pomiędzy nimi na naszych blogach wiszą przyzwoite średniaki. I to jest zupełnie OK, bo nie walczymy tu o Pulitzera, tylko chcemy zatrzymać przy sobie czytelników. A sukces w prowadzeniu bloga zależy od załapania odpowiedniego balansu pomiędzy jakością, a częstotliwością. I z tym po prostu trzeba się pogodzić.
Oto moje sposoby na łapanie “weny”. Mam nadzieję, że ten tekst Wam się przyda. A jak Wy radzicie sobie z motywacją do pisania?
Do napisania!