Spódnice w górę!

Co słychać?

Pogoda na zewnątrz coraz bardziej zaczyna przypominać lato, większość z nas ma z tej okazji pstro w głowie, więc pogadajmy sobie dzisiaj o czymś luźnym.

Ostatnio podobny wpis czytałam u Joasi Glogazy i pomyślałam, że to całkiem dobry pomysł i chętnie u siebie napiszę coś podobnego, zwłaszcza, że miniony miesiąc był dla mnie dziki, a nadchodzący jeszcze bardziej da mi do wiwatu intensywnością. To fajny czas, ekscytujący i mam ochotę się tym wszystkim z wami podzielić.

Ach ten maj

Mówiłam już, że był dziki? Miałam w tym miesiącu dwa dość ważne egzaminy i każdą chwilę spędzałam nad książkami. Po pięciu latach od mojej własnej zachciało mi się znowu zdawać maturę (dzięki czemu miałam też okazję poczuć się jak mamut, kiedy okazało się, że mnie obowiązuje już „ta stara matura”). Wymyśliłam sobie, że kariera w charakterze wiecznego studenta może być nawet całkiem ciekawa i do zdanych uprzednio typowo ścisłych przedmiotów w tym roku dołożyłam sobie jeszcze te humanistyczne. I tak, teraz na hasło „historia” dostaje drgawek. I owszem, wymęczyły mnie te egzaminy okropnie. Dla odzyskania higieny psychicznej po tej maturalnej traumie obłożyłam się książkami, które dla odmiany miały fabułę i przez bity tydzień zadu z leżaka w ogrodzie nie ruszyłam.

gdsg

Gdzieś w międzyczasie udało mi się też dochrapać wstrętu do Internetu i wszelkich form kontaktu z innymi przedstawicielami gatunku powszechnie uważanego za rozumny. Samo włączenie Fejsbuka przyprawiało mnie w tym czasie o atak wściekłej furii, nie mówiąc już o tych wszystkich Instagramach, Snapchatach i innych społecznościowych zjadaczach czasu i energii. Odbiło się to też na blogu, ale mam nadzieję, że teraz rozumiecie już powód tej posuchy w publikacjach. Powiem wam, że taki moment w trybie offline potrafi być bardzo przyjemny. Nawet te lekkie wyrzuty sumienia z powodu zaniedbywania Spódnic dały się po całym popołudniu wylegiwania się w hamaku dość łatwo stłumić.

Berlin

W maju miałam też okazję zawitać do Berlina.

Berlin to jedno z tych miast, do których mnie ciągnie. To samo mam z Pragą – oba te miasta dziko mnie fascynują i w obu chciałabym kiedyś pomieszkać, choćby tylko przez kilka miesięcy. Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale wątpię, czy dałoby się to moje gorące uczucie względem tych dwóch europejskich stolic jakoś racjonalnie wytłumaczyć.

kolarz424

Z Berlinem rzecz jest o tyle zabawna, że ta majowa eskapada była moim absolutnie pierwszym wypadem do Niemiec. Spędziłam tam trzy dni i mam cholerny niedosyt. To było pierwsze miejsce od całkiem już długiego czasu (konkretnie: od Pragi, dwa lata temu), które opuszczając nie czułam czegoś, co zazwyczaj nazywam „podróżniczym paradoksem”. To się zdarza za każdym razem, kiedy początkowe (często nieracjonalne i każące z miejsca zmieniać miejsce zamieszkania) zafascynowanie mija, a w jego miejsce pojawia się dojmująca tęsknota za własnym miastem, i domem. Wcale nie chciało mi się wracać z tego Berlina. Włączył mi się tylko tryb wzmożonej kombinacji i intensywnego wyszukiwania powodów, które pozwolą mi tam jak najszybciej wrócić.

Blog Conference Poznań

Maj i owszem był ciekawy, ale w czerwcu wcale nie mam zamiaru zwalniać, bo udało mi się wcisnąć pomiędzy sesję i obronę kilka bardzo fajnych wydarzeń. Jednym z nich jest właśnie Blog Conference Poznań, która – wyjaśniam dla niewtajemniczonych – jest jedną z większych imprez blogerskich w tym kraju. Podczas jednego z letnich weekendów blogerzy zjeżdżają do Poznania, żeby w trakcie dwudniowej konferencji uczyć się i poznawać nawzajem.

IMG_2905

Cholernie mi zależało, żeby się tam dostać. Bo to jest coś. Miejsc do rozdysponowania za dużo nie ma, a decyzja o udziale jest uzależniona od dotychczasowego internetowego dorobku blogera. Więc jeśli w skrzynce pojawia się zaproszenie, to tak jakby ktoś powiedział: „To, co robisz jest dobre. Rób to dalej”. Niby mama i przyjaciele powtarzają ci to w kółko, ale taka informacja z oficjalnych kanałów daje nieco więcej satysfakcji. Z tego też względu warto wycisnąć z takiej konferencji ile tylko się da. Uczestniczyć w prelekcjach, panelach dyskusyjnych i wszystkich imprezach towarzyszących. No bo zawsze przecież znalazłby się ktoś, kto dałby się za to twoje miejsce pokroić.

Jeśli ktoś interesuje się funkcjonowaniem blogosfery, czyta wszelkiej maści poradniki o prowadzeniu blogów i często jeździ na takie właśnie konferencje, to może mieć w pewnym momencie wrażenie, że przecież już gdzieś to wszystko słyszał. Słyszał, że blogi się kończą. Słyszał, że teraz to już tylko YouTube i video się liczy. Słyszał, że rację bytu mają tylko blogi lifestylowe. Nie! Wróć – eksperckie. Nie! Znowu wróć – pisać tak właściwie to możesz sobie o wszystkim, bylebyś potrafił tę swoją pisaninę zamknąć w jakiejś w miarę ogólnej i dobrze uzasadnionej klamrze tematycznej. A prawda jest taka, że ilu ludzi, tyle blogów i podejść do blogowania. Dopóki masz z tego frajdę, to baw się tym i pisz.

auhsfban;so

Podczas tegorocznej Blog Conference Poznań sporo uwagi poświęcono współpracy pomiędzy blogosferą, a agencjami reklamowymi i muszę przyznać, że pomimo, iż naczytałam się już o tym temacie niemało, to dopiero takie łopatologiczne wyłożenie mi tych kwestii przez prelegentów do mnie dotarło. Generalnie poznańska konferencja to bardzo pozytywne wydarzenie – wróciłam stamtąd i owszem – niesamowicie zmęczona, ale jednak przede wszystkim naładowana energią i zmotywowana do wprowadzenia u siebie na blogu kilku dość ważnych i fajnych zmian. Tak też blogerzy – śledźcie wszelkie doniesienia o podobnych imprezach i śmiało bierzcie w nich udział.

Wydarzenia kulturalne

Bardzo lubię chodzić na koncerty i tak się składa, że w ciągu tych dwóch miesięcy miałam – i jeszcze będę miała – okazję być na kilku.

Jednym z powodów, dla których w ogóle pojawiłam się w maju w Berlinie, był koncert Adele, o którym pisałam już na blogu i jeżeli ktoś jest tematem zainteresowany, to zapraszam – Na tak dobrym koncercie jeszcze nie byłam!

IMG_2555

W zeszłym tygodniu natomiast byłam w Krakowie na pierwszym w Polsce koncercie Maroon 5. Spodziewałam się fajnego koncertu. Jakiś wygórowanych oczekiwań względem tego przedsięwzięcia nie żywiłam, ale miałam nadzieję, że będę się na nim tak po prostu dobrze bawić. Trochę się jednak rozczarowałam i sama nie wiem, czy zadziałał tu efekt Adele (której występ na żywo nieco winduje ludziom oczekiwania względem takich imprez), czy ten koncert faktycznie był tak słaby. No wiecie, opóźniony, za krótki, poza piosenkami pozbawiony praktycznie jakiegokolwiek kontaktu z publicznością – wyszli, z marszu zaczęli grać, a jak skończyli, to zeszli, zostawiając mnie nieco rozczarowaną i z niedosytem.

W planach na najbliższy czas mam jeszcze jeszcze jeden koncert – ubóstwianego przeze mnie od zarania istnienia Queenu.

Queen kilka razy grał już w Polsce, ale ja – pierdoła – wszystkie te koncerty przegapiłam. Kolejnego, podczas czerwcowego  Life Festival Oświęcim już nie przepuszczę i mam nadzieję, że tym razem nie wyjdę z koncertu rozczarowana.

Filmy, książki i seriale

A tak właściwie to jeden film, jedna książka – a nawet nie książka, tylko autor – i jeden serial.

Po pierwsze: obłędnie zabawny film – „Nice Guys” z Ryanem Goslingiem i Russelem Crowe. Film ma momenty, świetny klimat, fajną stylistykę (Los Angeles, lata ’70.) i ciekawą historię (zaginiona dziewczyna, morderstwo gwiazdki porno, konszachty amerykańskiego rządu i pewien bardzo niepokojący film). Do tego przez bite dwie godziny człowiek rży ze śmiechu. Dawno nie widziałam komedii, która miałaby tak interesującą fabułę i była tak śmieszna. Mam wręcz wrażenie, że Gosling został stworzony do tego, żeby grać nieco ekscentrycznego i niezbyt przykładającego się do swojej pracy detektywa, bo większość gagów w tym filmie, po których człowiek aż zapluwa się ze śmiechu, ma związek właśnie z tą postacią. Oprócz „Musicie to zobaczyć!” nie powiem już nic – nie chcę zepsuć Wam frajdy z filmu.

Całkiem niedawno na Fejsbuku wspominałam o tym, że mam książkowstręt. To zabrzmi okropnie, ale przez kilka bitych miesięcy nie przeczytałam ani kartki. Ja – rasowy mol książkowy, który kiedyś potrafił ignorować wszelkie życiowe potrzeby, byle tylko móc spędzić dzień z nosem w książce. Potem przyszła matura, a mnie mózg z nadmiaru przyswajanych informacji zaczął aż parować, domagając się relaksu i książki, która nie będzie absolutnie mieć nic wspólnego z polityką, czy historią. I wtedy właśnie gdzieś w Internecie trafiłam na wzmiankę o Kurcie Vonnegucie i „Rzeźni numer 5”. I choć pomimo przeprowadzenia zbrojnego szturmu na kilka księgarni akurat tej książki dostać mi się nie udało, to w ręce wpadła mi „Kocia kołyska”. Powieść fenomenalnie zabawna i odrealniona. O ojcu pierwszej bomby atomowej, o bokononistach, o pewnej małej wyspie i plejadzie oryginalnych osobników, za sprawą których dojdzie do unicestwienia ludzkości. Świetna historia i jeśli lubicie takie dość specyficzne klimaty, to sięgajcie po nią śmiało.

I na koniec – serial. To w żadnym wypadku nie będzie nic odkrywczego, zwłaszcza, że ja wybitnie serialowa, ani tym bardziej zorientowana w nowościach nie jestem. Od dwóch tygodni namiętnie oglądam „Girls”. Robiłam kilka podejść do tego serialu i za każdym razem moja chęć oglądania go rozbijała się o pierwszy odcinek i postać Adama, której nie znoszę. To jest w ogóle dosyć ciekawe, bo kiedy zaczęłam się zastanawiać, za co tak właściwie aż tak lubię ten serial, to okazało się, że żadnego z bohaterów nie darzę ani gramem sympatii i każdy z nich mnie sakramencko irytuje. A i tak nadal to oglądam, lubię i drżę, że już za moment skończę ostatnią serie – fenomen po prostu. Jednak po pięciu seriach stwierdzam, że to ten Nowy Jork w tle i te dziewczyny, które są do tego stopnia niereformowalne, że oglądając je, człowiek aż zaczyna lubić się za swoje własne odchyły. A widok Leny Dunham paradującej w bikini utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że ludziom hodującym sobie dystans do samych siebie żyje się znacznie lżej.


No dobra, tyle u mnie. A co słychać u Was?

Do napisania!

podpis

Spódnice w górę!