Spódnice w górę!

Ciało, które zaczęło być POZYTYWNE.

Jeszcze jakiś czas temu nie do końca rozumiałam, czym jest ta cała “ciałopozytywność”.

OK, chodzi o akceptacje swojego ciała. O przekonanie kobiet, że nie muszą mieć wymiarów wychudzonych modelek, żeby czuć się piękne. O ruch będący w kontrze do tej wyidealizowanej papki, jaką karmią nas magazyny i Instagram. OK. Ale co dalej?

Jak to się ma do codziennego życia?

Trudno mi było uchwycić jakąś konkretną definicję tej koncepcji, a kiedy o niej myślałam, w głowie pojawiały mi się tylko kolejne pytania. Bo co ta cała “ciałopozytywność” oznacza? Czy jeśli dużo ćwiczę, bo dzięki temu trzymam swoją sylwetkę w ryzach, to da się to nazwać #bodypositivity? A może pod tym hasłem powinnam wypisać wszystkie swoje wymówki, którymi od lat usprawiedliwiam to, że nie potrafię zmobilizować się do regularnej aktywności fizycznej? Czy “ciałopozytywność” jest tożsama z promowaniem otyłości? Czy może powinnam przestać mieć wyrzuty sumienia i zacząć obżerać się czipsami, kompulsywnie i niejako w odwecie za wszystkie te lata, kiedy te wyrzuty miałam? Która z tych akcji realizuje założenia tego ruchu?

Dopiero niedawno do mnie dotarło, że nie rozumiałam tej idei, bo nie potrafiłam jej sobie zinternalizować, nie byłam na nią po prostu gotowa. Ale o tym za moment.

Prawdą jest, że my dziewczyny mamy przechlapane.

Kultura, w której żyjemy wyśrubowała nam normy do tego stopnia, że większość z nas goniąc za tym ideałem, zdążyła się znienawidzić.

Na studiach miałam zajęcia z profesorką*, która przeprowadziła badania, w ramach których sprawdzała jak my – kobiety, w Polsce – postrzegamy siebie, swoje ciała. Na ile jesteśmy zadowolone z tego, jak wyglądamy.

*feminatyw jest celowy, bo je sobie oswajam w mowie i piśmie. Więcej o tym możecie przeczytać na Facebooku.

Wyniki były mniej więcej takie: nie mamy problemu z akceptowaniem włosów, twarzy, ust, oczu, nosów. Zazwyczaj też zadowolone jesteśmy z tego, jak wyglądają nasze ramiona, dłonie. Większość z nas lubi też swoje piersi. Ale potem, patrząc na kobiece ciało od czubka głowy w dół, to względną akceptację zaczynamy odzyskiwać dopiero gdzieś na poziomie łydek.

Wszystko, co pomiędzy cyckami a kolanami, to – nazwijmy to delikatnie – jedna wielka strefa newralgiczna, na której zlokalizowana jest większość naszych kompleksów i co do której każda z nas prowadzi szczegółowy katalog defektów i odpowiadających im zażaleń.

Słuchałam wtedy tego wykładu i myślałam o tym, jak cholernie dobrze sama to znam z autopsji. W końcu od trzech lat nie wyszłam z domu w szortach, a bikini chciałam wysłać na rychłe spotkanie z kontenerem na śmieci.

Jako podlotek nie przejmowałam się swoim ciałem.

Przejmowała się nim jedynie moja mama, bo odkąd w bólach wypchnęła mnie na ten świat miałam niedowagę i wyjątkowo marny apetyt, więc byłam ciągle monitorowana pod kątem potencjalnych zaburzeń odżywiania. Ale ja sama o swoim ciele nie myślałam wcale i jakimś cudownym zbiegiem okoliczności udało mi się dorastać bez głowy wypchanej wizerunkami modelek z kolorowych magazynów, do których mogłabym się porównywać. Kompleksy miałam raczej na punkcie swojej twarzy, nie ciała – trudno było mi się pogodzić z krzywym nosem i odstającymi uszami.

A kiedy w końcu udało mi się zaakceptować i te uszy i ten nos, sytuacja na cielesnym froncie zaczęła zmieniać się drastycznie.

Bo zaczęłam się robić starsza i zaczęłam mieć coraz wolniejszy metabolizm. Jeśli doda się do tego lata nienadużywania aktywności fizycznej, fanatyczne uwielbienie dla Pringles’ów i umiłowanie kuchni włoskiej, to wynik z tego równania materializuje się na obszarze od pasa do kolan w postaci tłustej, niezbyt jędrnej okładziny. Tak to się przynajmniej skończyło w moim wypadku.

Obiektywnie (i jak wcisnęłam się w dobre dżinsy) nadal byłam szczupła. I dopóki miałam na sobie te dżinsy, to nawet się lubiłam. Ta sympatia jednak mijała mi za każdym razem, kiedy spotkałam się z dużym lustrem, albo kiedy letni skwar zmuszał mnie do porzucenia kamuflujących moje kompleksy długich nogawek. Bo choć przez całe dzieciństwo byłam niewrażliwa na kształty innych kobiet, tak moja dorosła wersja dzięki Internetowi osiągnęła mistrzostwo w porównywaniu własnego, otłuszczonego ciała z – idealnymi w moim mniemaniu – ciałami ze zdjęć i z ulic. Wstydziłam się.

I płakać mi się nie raz chciało, że tak bardzo odbiegam od wzorca, który – teraz to dopiero widzę – dałam mass mediom wdrukować sobie w światopogląd.

Zmądrzałam dopiero niedawno, jakiś rok temu. W sumie głupia sprawa, uszkodziłam sobie ścięgno Achillesa. Przez bzdurę – jednego popołudnia, na kilka godzin, założyłam takie fikuśne, wiązane wokół kostki espadryle. Te parę godzin noszenia butów skończyło się kilkoma tygodniami w ortezie i miesiącem rehabilitacji. I choć nogę mam już sprawną, to nadal mnie okresowo to ścięgno łupie, zwłaszcza jak ma zacząć padać.

Uderzyło mnie wtedy, jakie ciało potrafi być delikatne. Jak niesamowicie łatwo je uszkodzić i jak trudno potem z tymi uszkodzeniami się uporać. Widzę to po sobie, po moich znajomych – mamy raptem po dwadzieścia kilka lat, a co rusz plątamy się po lekarzach, rehabilitantach, utyskujemy na problemy. Sypiemy się, żartujemy, że przydałby się worek części zamiennych. Nasze ciała, choć młode, są delikatne.

Od tego Achillesa uruchomił mi się w głowie pewien proces.

Bo czy to ważne, jak tłuste mam uda? I jak bardzo mój tyłek odbiega od fit-wytycznych?

Ciało mam jedno, ono jest sprawne, mogę na nim polegać, dobrze funkcjonuje, choć czasem mu tego nie ułatwiam – czy już choćby z tego powodu ta skomplikowana maszyneria, na której jadę przez życie nie zasługuje na szacunek? Na dobre słowo, sympatię, odrobinę troski?

Powoli przestawiałam się na nieco inny mindset. Przestałam traktować ćwiczenia i kolejne kwitnące popularnością prozdrowotne koncepcje dietetyczne jak oręż w walce o idealnie szczupłą sylwetkę, a zaczęłam jak narzędzia, które ułatwią mojemu ciału sprawną pracę, które poprawią jego kondycję, pomogą dłużej unikać zdrowotnych problemów. Przestałam się krytykować, bezlitośnie porównywać, a zaczęłam troszczyć, grać do własnej bramki. Dbać, oswajać, pielęgnować. Uczyłam się je szanować, akceptować.

I chociaż idea nadal wydaje mi się nieco mętna (ale tak się chyba dzieje z każdą ideą, którą przemieli Internet), to chyba jestem już gotowa, żeby powiedzieć, że moje ciało jest pozytywne. Nieidealne, ale pozytywne, bo pozytywny mam do niego stosunek.

I lubię je. W końcu.

Do napisania!

SPÓDNICOWY NEWSLETTER

Zapisz się, żeby nie przegapić niczego, co pojawia się na Spódnicach!

     
Loading...