Spódnice w górę!

Pierdoła sportowa

Sprawa ma się tak, że generalnie każda pojedyncza komórka w moim ciele gardzi sportem w jakiejkolwiek jego postaci. Nie uprawiam, nie ćwiczę, nie oglądam, a nawet jak ktoś się przy mnie na tematy sportowe chociażby zająknie, to cierpnę i się wzdrygam.

I choć naukowcy uparcie twierdzą, że przyczyną takiej niemiłości może być nieczułość mojego układu nerwowego na endorfinowe profity, jakie niesie za sobą wysiłek fizyczny, to ja nadal wolę twierdzić, że to raczej jest kwestia tradycji, a nie neurologii. No bo wiecie, moja rodzina już tak ma – z pokolenia na pokolenie skrzętnie hodujemy w sobie niechęć do aktywności fizycznej. Co więcej, zamiłowanie do sportu odebrane by było zapewne jako objaw skrajnego nieprzystosowania i wypięcia się na wielopokoleniową, asportową tradycję oraz skończyłoby się niezwłocznym wręczeniem wypowiedzenia z rodziny. Pradziadek grał na trąbce i jeśli chodzi o ludzi, z którymi jestem spokrewniona, to tyle w kwestii nietypowych aktywności. Owszem, Rodzicielka twierdzi, że kiedyś grywała w siatkówkę, ale z racji tego, że upiera się również przy tym, że miała być śpiewaczką operową, to śmiem twierdzić, że w jej przypadku dzika fantazja i licentia poetica* rozhulały się jeszcze bardziej, niż u mnie.

*Nie wiedzieć czemu, moi bliscy zawsze twierdzą, że jakimś dziwnym trafem na blogu nasze życie jest jakieś takie ciekawsze… Zupełnie nie mam pojęcia, o co może im chodzić 😉

Jednak w pewnym momencie mi odbiło. No pokopało mnie. Niepomna rodzinnych tradycji, niemal plując entuzjazmem na odległość, pobiegłam na zajęcia do klubu fitness. Nie, nie zwariowałam. Po prostu dałam się podejść – te trampolinki wyglądały tak niewinnie! Bo przecież taka maleńka trampolinka to czysty fun – myślałam – poskaczę sobie przez godzinę niczym dziki ratlerek na widok swojej pańci, będzie cudnie! W końcu to praktycznie zabawka, nie sprzęt do ćwiczeń, nawet nie będę się musiała jakoś specjalnie zmuszać, żeby na tę trampolinę wleźć. To nie sport, to frajda. Lekka, prosta i przyjemna.

O jakże się pomyliłam.

Zamiast lekka, prosta i przyjemna był pot, bezdech i łzy. Głównie moje. I tylko cudem udało mi się po tym doczołgać do domu.

Ale od początku. Przyszłam, wciągnęłam na zad sportowy trykot i figlarnie wywijając na palcu kluczykiem od szafki, pobiegłam zająć sobie trampolinkę. Wokół mnie same rozgadane i roześmiane babeczki (teraz myślę, że pewnie też były nieświadome tego, co je czeka), więc płynąc na fali ogólnego entuzjazmu zupełnie nie spodziewałam się, że już za moment każdy z moich mięśni będzie błagał o to, żeby go dobić. Na sale radosnym krokiem wpadła instruktorka, sprawnie wyłapała świeżynki, poinstruowała je, jak skakać, żeby się przypadkiem nie zabić i pobiegła włączyć dziko skoczną składankę, do której przez kolejną godzinę miałyśmy ćwiczyć.

I to nie jest tak, że nie spodziewałam się, że po tym skakaniu na trampolinie nie będę przydeptywać sobie ze zmęczenia języka. Jestem realistką, mój tak sumiennie nienękany od miesięcy Chodakowską odwłok powinien dokonać aktu samozniszczenia po choćby najkrótszym treningu. Ale zaparłam się – te trampolinki są takie fajne, to taka świetna zabawa – dam radę! Owszem, jest ciężko i nigdy w życiu jeszcze nie udało mi się chlapać własnym potem na aż takie odległości, ale ćwiczę, skaczę. Złapała mnie kolka, mam bezdech, a ze zmęczenia nie jestem w stanie nawet zlokalizować własnej butelki z wodą, ale nie poddaję się, tak dobrze mi idzie. Tyle już tu skaczę, pewnie zaraz okażę się, że jakimś cudem dotrwałam do końca tych zajęć. No właśnie, czas namierzyć zegarek, to zawsze zipiącego człowieka tak pokrzepia… Zaraz, zaraz… Jak to, minęło dopiero 15 minut?! Dżizas, jak mam przeżyć pozostałe 45?!

I ta pomocna z początku istota wcale człowiekowi nie ułatwia – co rusz tylko pokrzykuje:

Hop, hop, hop dziewczynki! Szybciej, mocniej, dłużej! Wąsko! Szeroko! Pięty, pięty! A teraz szybciutko – palce!

No kobieto! Litości, nie dość, że ćmi mi się przed oczami, to jeszcze mam za tą morderczą choreografią nadążać? Przecież ledwo jestem w stanie dyscyplinować własne mięśnie do trzymania się w pionie, potykam się o swoje kostki i dyszę głośniej niż hiena nad padliną. Ostatni raz tak intensywnie ćwiczyłam…  Nie. Ja nigdy aż tak intensywnie nie ćwiczyłam. I już się nawet nie oszukuję, że jakoś mi te pląsy wychodzą. Ja aktualnie po prostu staram się z tej trampoliny nie spaść.

I kiedy już mi się wydaje, że niczym mnie ta rozentuzjazmowana przodowniczka ćwiczeń nie zaskoczy, to nagle okazuje się, że od teraz mam skakać z ciężarkami w rękach, machając sobie nimi przed twarzą. Nie no – SRSLY?! Zęby też mam stracić?!

I choć średnio raz na pięć minut kwitła mi w głowie dzika myśl o tym, żeby się niepostrzeżenie wymknąć z tej sali tortur, to mimo to udało mi się jakoś dotrwać do końca tych zajęć. Dysząc, zipiąc i praktycznie się czołgając dotarłam w końcu do samochodu, żałując, że w ramach pakietu podstawowego producent nie wyposażył go w maleńki respirator.

Mam teraz nauczkę – pierdoły sportowe nie chodzą na fitness. Nie chodzą, bo jak chodzą, to potem są unieruchomione zakwasami przez tydzień, a pokrzywdzone tą aktywnością fizyczną marudzą jeszcze dłużej. I wiecie co? Zdecydowanie wolę Netflixa od tych trampolinek…


To co? Są tu jakieś pierdoły sportowe? Bo wiecie – lubię Was.

Do napisania!

podpis

unnamed-1024x1024

Podziel się:
Facebook
Google+
https://spodnicewgore.pl/3274-2/
Twitter
SPÓDNICOWY NEWSLETTER

Zapisz się, żeby nie przegapić niczego, co pojawia się na Spódnicach!

     
Loading...