Spódnice w górę!

Hegemonia jedynej słusznej perspektywy.

Wysłuchałam ostatnio pewnej historii, która do teraz mocno we mnie rezonuje.

Uświadomiła mi ona jedną rzecz.

Mianowicie – większość cierpienia, z którym stykamy się i którego doświadczamy, żyjąc w tej rzeczywistości i w tym społeczeństwie bierze się z faktu, że nauczono nas patrzeć na świat z tylko jednej perspektywy. Z perspektywy patriarchalnego porządku, zaprojektowanego przez białych, heteroseksualnych mężczyzn.

I z tej perspektywy napisano dla nas szereg ról: mężczyzny, kobiety, żony, matki, dziecka. Zdefiniowano, czym jest kobiecość, a czym męskość. Określono, jak powinna wyglądać i funkcjonować rodzina, ukształtowano w ten sposób większość sytuacji społecznych, w których na co dzień tkwimy. Ustalono nam ramy, w których powinniśmy się mieścić, ustalono do którego momentu jesteśmy NORMALNI. I do którego momentu świat jest zdolny nas akceptować.

A jeśli choć odrobinę wymykamy się z tych ram normalności, to nie zasługujemy na nic, poza agresją.

Fajnie jest być białym, heteroseksualnym mężczyzną w zachodnim świecie. W świecie, w rzeczywistości, która została skrojona na miarę. Gdzie nie ma czegoś takiego jak brak akceptacji. Gdzie cię szanują. Gdzie możliwości nigdy się nie kończą. Gdzie możesz do woli rozpychać się łokciami – i w sensie metaforycznym i dosłownym. Gdzie jesteś najnormalniejszym z normalnych.

W naszym kraju hegemonia jedynej słusznej perspektywy nadal jest cholernie silna.

Może to dlatego, że taki mieliśmy klimat, zbyt długo kisiliśmy się w potrzasku socjalizmu, nawet nieświadomi tego, że mogą istnieć jakieś inne perspektywy. Wychowywano nas konserwatywnie, po katolicku, bo to przecież takie polskie, takie tutaj ważne. Dlatego obowiązuje u nas patriarchalny model społeczeństwa i nadal, pomimo wszystkich tych manif i parad, z automatu zakłada się, że każdy z nas będzie tak żył, że nie będzie chciał zrobić czegoś inaczej, niż zakłada wielowiekowy scenariusz tradycji. Dlatego faceta z automatu pytasz, kiedy się ożeni, a kobietę, kiedy zostanie matką. Bo taka jest u nas kolej rzeczy.

Być może wychowano nas w ten sposób, bo nikt nie sądził, nie wiedział, że można inaczej.

Był schemat, który się sprawdzał od pokoleń i którego nikt nie kwestionował. Dzieci rosły w duchu konserwatywnych wartości, bo każdy z rodziców chcąc dla nich jak najlepiej, starał się rozwijać w nich moralny szkielet złożony z tego, co dla naszej społeczności jest ważne. Społeczności, która przez długie lata żyła nie w globalnej wiosce, tak jak teraz, a za żelazną kurtyną, przygnieciona szarą codziennością i niezbyt wyeksponowana na inność i odmienność. Nieświadoma istnienia innych perspektyw.

To by przynajmniej tłumaczyło tę naszą manierę reagowania na wszystko co inne wrogością.

I żeby było jasne – ten tekst nie jest o nienawiści do facetów. Te przekonania nie wynikają z mizoandrii. One wynikają ze zmęczenia życiem w świecie, który został skrojony pod tylko jeden z wycinków rzeczywistości. Bo my tu też jesteśmy: homoseksualni, kolorowi, i z jajnikami zamiast penisów. I mamy dość bycia jedną z podgrup, sklasyfikowaną na podstawie cech, uważanych za szkodliwe, bo inne.

To nie cechy się liczą. Liczy się człowieczeństwo.

I nikt z nas nie ma prawa o tym zapomnieć.


Historia, którą wspominam we wstępie, to występ australijskiej komiczki Hanny* Gadsby. Dziewczyny, która pochodzi z Tasmanii i jest lesbijką. I póki co pewnie oba te fakty są dla Was jedynie prostymi informacjami, ale musicie wiedzieć, że Tasmania nie dość, że jest miejscem bardzo katolickim, to do tego homoseksualizm aż do 1997 roku był tam uważany za przestępstwo. To już zapewne daje Wam pewne wyobrażenie co do tego, jak musiała się czuć dorastająca w kulturze wpajania dzieciom wstydu i homofobii nastolatka, która orientuje się, że jest lesbijką.

Jeżeli sobie nie wyobrażacie, to podpowiem Wam – ta dziewczyna siebie nienawidziła.

A żeby poskromić tej wybuchowy koktajl uczuć, zaczęła robić stand-up. Rozładowywała napięcia w swoim życiu śmiechem. Po latach jednak stwierdziła, że zrobiła sobie tym krzywdę. Bo ta historia powinna była zostać opowiedziana w zupełnie inny sposób – i to właśnie zrobiła za pośrednictwem występu, o którym Wam wspominałam.

I muszę przyznać, że chyba w swoim życiu nie widziałam jeszcze nic tak szczerego i tak autentycznego. Tak wartościowego. I nic do tej pory – jestem tego absolutnie pewna – nie poturbowało mnie i emocjonalnie i intelektualnie tak, jak to, co usłyszałam z ust Hannah.

Ta historia nadal we mnie rezonuje. I wątpię, czy kiedykolwiek przestanie. **

Ten występ obejrzeć możecie na Netflixie, zatytułowany jest “Nanette”.


* od kilku dni plączę sobie synapsy zastanawiając się nad tym, jak odmienia się imię “Hannah” przez przypadki. Więc jeśli wśród Was jest ktoś, kto jest w tej materii lingwistycznie kompetentny i potrafi mi pomóc, to błagam – niech mi to wyjaśni w komentarzu.

** [EDIT: w komentarzach pojawiła się sugestia, że nie do końca wyjaśniłam, dlaczego ta historia tak we mnie rezonuje. Wytłumaczyłam to w dyskusji pod postem, ale pozwolę sobie przekleić fragment tego komentarza też tu, do wpisu. Dziękuję Berenice, że zwróciła mi na to uwagę].

Historia Hannah Gadsby rezonuje we mnie dlatego, że kiedy odpaliłam ten program na Netflixie, to spodziewałam się komedii. I faktycznie – na początku się śmiałam. Ale gdy kończyła – ryczałam. Po prostu nigdy nie słyszałam, żeby ktoś w tak szczery i otwarty sposób opowiadał o tym, ile wycierpiał w swoim życiu z uwagi na to, że nie jest heteroseksualny. Może na codzień tego nie pokazuję, ale mam w sobie bardzo dużo empatii i fakt, że człowieka może spotkać aż tyle krzywdy ze strony innych ludzi tylko z powodu jego seksualności mnie po prostu rozwalił. Bo nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem, jak można oceniać ludzi tylko z perspektywy tego, z kim chcą sypiać. To idiotyzm. Bo człowiek to człowiek. I przede wszystkim to powinniśmy widzieć w drugiej osobie.


Do napisania.

SPÓDNICOWY NEWSLETTER

Zapisz się, żeby nie przegapić niczego, co pojawia się na Spódnicach!

     
Loading...