Spódnice w górę!

Bikini terror

Muszę się wam do jednego przyznać – szczerze nie cierpię lata. I mam ku temu dość konkretne powody…

Primo: od upału zdecydowanie wolę mróz. Mróz jest łatwy do oswojenia i rządzi nim reguła warstw – im więcej ich na siebie założysz, tym będzie ci cieplej. Proste? Proste. Poza tym największym orędownikiem mrozów jest mój układ oddechowy – haust suchego lodowatego powietrza smakuje o niebo lepiej od tego piekielnego, letniego, wilgotnego i stojącego w miejscu skwaru. Na mrozie mogę co najwyżej dając upust atawistycznym odruchom drżeć, latem natomiast tkwię w błędnym i nieco lepkim kole ustawicznego wody tracenia i późniejszego jej niedoborów uzupełniania – no oszaleć można! Może się mylę, ale zawsze mi się wydawało, że cała ta woda to powinna raczej zostać w środku, a nie usilnie próbować się wydostać przez każdy pojedynczy por w ludzkiej skórze. No i wszystko się lepi – ja się lepię, inni się lepią, ubrania się lepią, Futrzaste się lepią i wszystko to do siebie na wzajem też się lepi! A fuj! Latem moja zarazkofobia wzbija się niechybnie na wyżyny paranoi, a większych skupisk ludzkich i publicznych przybytków unikam jak ognia. Modlę się rownież do opatrzności o litość i zesłanie mi na czas letni anosmii, ale franca jak dotąd pozostaje głucha na moje błagania. Poza tym upał dyskwalifikuje człowieka z udziału w normalnych aktywnościach życiowych i to w przedbiegach. No bo jak tu prowadzić w miarę normalne życie uczuciowo – zawodowo – towarzyskie, kiedy w miarę sprawnie funkcjonować da się tylko w dwóch wariacjach środowiskowych: własnym samochodzie (kocham cię człowieku, któryś wymyślił klimatyzację!) i tej wielkiej, gumowej, niebieskiej misce, która stoi na środku trawnika i potocznie jest zwana basenem. Wydostając się poza którykolwiek z tych obszarów człowiek niechybnie skazany jest na ugotowanie się żywcem, bądź śmierć w wyniku odwodnienia.

Secundo: zawsze raczej lepsza byłam w ubieraniu się, niż rozbieraniu. Latem moją jedyną zagwozdką ubraniową jest zastanawianie się, co mogę jeszcze z siebie bezkarnie zdjąć, żeby nie siejąc wszem i wobec publicznego zgorszenia nie umrzeć z przegrzania, albo nie przykleić się na amen do co bardziej fikuśnych elementów garderoby własnej. Aczkolwiek ta przymusowa minimalizacja ilości i długości zakładanych ubrań nie uszczęśliwia mnie jakoś szczególnie – no żeby się tak publicznie obnosić ze wszystkimi tymi fałdkami i innymi mankamentami, które tak usilnie próbuje zakamuflować? Przecież to nieludzkie! Co z tego, że z przegrzania nie bucha mi para uszami, skoro cały czas zastanawiam się który niesforny kawałek ciała wymknął mi się właśnie spod kontroli? No koszmar, normalnie psychiczny koszmar! I nie dość, że mi z tym moim własnym negliżem nieprzyjemnie, to jeszcze zmuszona jestem podziwiać negliże innych – a szczerze wolałabym tegoż widoku móc sobie jednak oszczędzić.

Tertio: a największą już formą letniego upodlenia człowieka jest bez wątpienia ten paskudny strzęp materiału, który powszechnie nazywany jest „bikini”, a który z latem kojarzy się nierozerwalnie. Czy istnieją w ogóle kobiety, które zakładają to to na siebie bez targających ich ciałem spazmów sprzeciwu, z własnej niczym nie przymuszonej woli i jeszcze dobrze i pewnie się w tym okropieństwie czują? Nawet jeśli istnieją, to ja do ich grona z całą pewnością nie należę. Rok w rok powtarza się dokładnie ten sam schemat: w okolicach lutego solennie sobie obiecuję, że od teraz to z Chodakowską we własnym salonie będę się widywać przynajmniej trzy razy w tygodniu, że żywic się będę wyłącznie trawą, wodą i powietrzem, zostanę demonem zdrowego trybu życia, a tak w ogóle to zacznę wreszcie biegać (zwłaszcza, że nawet uzbroiłam się już w nowiuśki trykot i sportowe obuwie)… Aż tu nagle z lutego robi się lipiec – dokładniej rzecz ujmując do wakacyjnego wyjazdu został mi tydzień – a moja opuchlizna około dupna nawet nie drgnęła. I nie myślcie sobie, że w ciągu tych kilku raptem dni poprzedzających wyjazd nie podejmuje heroicznej walki i nie katuje się morderczymi ćwiczeniami – o naiwności, żeby ten ćwiczeniowy łabędzi śpiew w rzeczywistości był choć odrobinę tak skuteczny, jak się łudzę, że będzie… Ale nie jest. A ja wyjeżdżam. Latem, zazwyczaj nad jakąś mazurską kalafę i przez bity tydzień chodzę w tym przeklętym bikini rakiem, żeby te tylne mankamenty nie rzucały się zbytnio w oczy, złorzecząc w myślach na siebie, posiłkując się co bardziej wyszukanymi inwektywami i obiecując sobie, że już nigdy więcej i że za rok nie wpuszczę się w podobny kanał…


No cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wdziać trykot i lecieć odstawiać wygibasy na dywanie – w końcu w sobotę wyjeżdżam ;) Jeśli do tego czasu nie dorobię się czegoś, co choć w minimalnym stopniu przypominałoby „brazylijskie pośladki”, to spalę bikini, a po przyjeździe zacznę odprawiać indiańskie rytuały w nadziei, że spadnie deszcz…

Do napisania!

podpis

Jeśli lubicie czytać Spódnice, to możecie dać temu wyraz klikając „Lubię to!” na Spódnicowej twarzoksiążce ;)

Ach, nie zapomnijcie jeszcze zaglądać do Spódnicowego Insta Raju

cropped-Sg.jpg